Od lutego 2022 roku, czyli od czasu rozpoczęcia rosyjskiego ataku na Ukrainę, na Rosję nakładane są kolejne pakiety sankcyjne. Część z nich to „ślepaki”, które nie utrudniły życia agresorowi, część natomiast doskonale spełniła swoją rolę skutecznie gmatwając sprawy na Kremlu. Wciąż jednak wiele sektorów rosyjskiej gospodarki, które teoretycznie mogłyby stać się obiektami działań sankcyjnych, jest od nich wolnych. Takim pozostaje na przykład rosyjski rynek rolno-spożywczy.
A sankcje na żywność?
Gdy przyjrzymy się kolejnym pakietom sankcji, na próżno szukać wśród nich zakazu eksportu rosyjskiej żywności. Znajdziemy tu wprawdzie niekiedy drobne wyjątki obejmujące zakaz handlu wyrobami tytoniowymi, owocami morza czy alkoholem, ale wciąż niezagospodarowana w tym kontekście pozostaje lwia część rosyjskiego rynku.
Stanowisko Unii Europejskiej od początku było tu bardzo czytelne. Z uwagi na kryzys żywnościowy Wspólnota stroniła i stroni od objęcia sankcjami artykułów rolno-spożywczych z Rosji, z wyłączeniem wyżej wymienionych kategorii. Warto jednak poddać rewizji motywację unijnych urzędników.
Faktem jest, że wiele składowych globalnego kryzysu – w tym także kryzysu żywnościowego – jest właśnie efektem rosyjskich działań. Żywność nie musiałaby być przecież tak droga, gdyby nie trudna sytuacja na rynku gazu, która przełożyła się choćby na rekordowy wzrost cen nawozów, te z kolei wywindowały ceny żywności na sklepowych półkach w UE. To tylko jeden z wielu przykładów ilustrujących fakt, że brak objęcia sankcjami rosyjskiego rynku produkcji żywności to nic innego jak częściowe uleganie kremlowskiej polityce.
Moglibyśmy spodziewać się tego po Niemcach, którzy wielokrotnie – naturalnie nieoficjalnie – dawali wyraz swojej potulności wobec Rosji (nikt nie chce przecież rozdrapywać strupów, które powstały po okresie wielkiej przyjaźni Władimira Putina i Gerharda Schrödera, czy w związku z dziwną kooperacją jednej z niemieckich organizacji „klimatycznych” z rosyjskim Gazpromem), ale czy inne kraje muszą ten kierunek powielać? Chyba nie, tym bardziej, gdy nałożenie sankcji mogłoby im wymiernie pomóc.
Unia Europejska (czyt. sąsiad zza rzeki) po wielokroć podnosiła argument konieczności zapewnienia dostaw do krajów, które dziś silnie uzależnione są od importu z Rosji. Cóż, Unia jest rynkiem nadwyżkowym, jeśli idzie o rynek rolno-spożywczy i bez większego wysiłku mogłaby zagospodarować kierunki „okupowane” dziś przez Kreml – tym bardziej, że część z nich (szczególnie rynki azjatyckie) należą do dość intratnych.
Dziwi zatem formuła, jaką spotkać można na stronach Komisji Europejskiej, która mówi, że z sankcji UE wyraźnie wykluczony jest eksport artykułów rolno-spożywczych (z wyłączeniem owoców morza, alkoholu i wyrobów tytoniowych) oraz nawozów, a działalność obejmująca żywność i nawozy z Rosji jest dozwolona, podobnie jak ich nabywanie, transport i dostarczanie.
Polska dostaje rykoszetem
Na braku zakazu eksportu żywności z Rosji traci część polskich firm. W ostatnich tygodniach do mediów przebiła się informacja o obecności rosyjskich i białoruskich pomidorów i ogórków na największym rynku hurtowym w Polsce. Problemem dla polskich przedsiębiorców jest tu cena produktów, których wytwórcy nie ponoszą tak wysokich kosztów jak rolnicy znad Wisły. Dostęp do tanich nawozów i gazu sprawia, że towary importowane z dwóch wspomnianych krajów w cuglach wygrywają cenową konkurencję. Z prawnego punktu widzenia podmiotom handlującym z Rosją nie można nic zarzucić, ale aspekt etyczny takiego postępowania rodzi pewne rozterki.
O ile sama wymiana handlowa na rynku żywności między Polską a Rosją nie należy do najbardziej okazałych, o tyle nadmienić trzeba, że notuje ona niebezpieczną dla naszego kraju dynamikę. Według danych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi w okresie pierwszych pięciu miesięcy 2022 roku wartość importu towarów rolno-spożywczych z Federacji Rosyjskiej do Polski była na poziomie 178 mln euro. To wzrost o 48 proc. w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego. Od ubiegłego roku niewiele się zmieniło – eksport wciąż ma miejsce. Tylko do końca pierwszego tygodnia marca do Polski wjechało np. niemal 1700 ton ogórków z Rosji i Białorusi.
Musimy przy tym pamiętać, że nasze „relacje” handlowe z krajem agresora cechuje znacząca dysproporcja. Rosja od 2014 roku utrzymuje w mocy embargo wyłączające możliwość wysyłek do tego kraju wielu kategorii żywności znad Wisły. O ile wiele kategorii produktów trafiało do Rosji w marginalnych ilościach, o tyle dla niektórych sektorów był to rynek kluczowy. Tak sytuacja miała się choćby w kontekście polskiego sadownictwa, które przed rokiem 2014 „wisiało” na rosyjskim rynku, eksportując nań zdecydowaną większość krajowej produkcji.
Zarządzanie kryzysem niektórym rosyjskim rynkom wychodzi zdecydowanie na dobre. Wywołany przez Kreml kryzys na rynku energetycznym i będąca jego konsekwencją podwyżka cen nawozów doprowadziły do sytuacji, w której – mimo spadku wolumenu – Rosja zanotowała rok do roku 70-procentowy wzrost przychodów ze sprzedaży nawozów.
Z jednej strony Unia Europejska heroicznie walczy zatem z rosyjskim gigantem, z drugiej zaś wciąż puszcza do Putina oko, co utrzymuje glinianego kolosa na nogach. Szkoda, bo gdyby w projektowanie mechanizmów sankcyjnych włożyć nieco więcej fantazji, kolos dawno już byłby na kolanach.