Czy inflacja to dziś największy problem polskiej gospodarki?
Największym problemem od lat dla polskiej gospodarki jest chaos, który tworzą kolejne rządy permanentną zmianą prawa i podatków lub ich interpretacją, a teraz dodatkowo jest nią inflacja zapomniana od dwóch dekad. Zauważmy (zgodnie z oceną Stefana Kisielewskiego tego, co działo się w PRL-u), że to nie kryzys – to rezultat. Inflacja nie jest elementem pogody, na który nie mamy wpływu, tylko jest rezultatem prowadzenia polityki proinflacyjnej w ostatnich latach zarówno przez Narodowy Bank Polski, jak i przez rząd.
Czyli to nie jest tak, że ona spadła nam z nieba jako dopust Boży, tylko – mówiąc dość obrazowo – sami ją sobie wyhodowaliśmy?
Jeszcze przed pandemią, w marcu 2020 r., inflacja w Polsce wzrosła o 100 proc. r/r. i była na poziomie ponad 4,7 proc. Francja miała nieznacznie wyższą od naszej dopiero po zakończeniu pandemii w roku 2022. Rada Polityki Pieniężnej już wtedy powinna podejmować działania, o co od 2018 r. wnioskował jeden z członków ówczesnego składu Rady – dr Kamil Zubelewicz. Nieprawdą jest, że nikt nie zdawał sobie sprawy z narastającego zagrożenia i zbliżającej się szybkimi krokami inflacji. Niestety we właściwym czasie nie podjęto odpowiednich działań. Obecne są daleko i całkowicie spóźnione wobec szybko narastającej inflacji, z którą mamy na co dzień do czynienia.
Pojawia się coraz więcej głosów mówiących o tym, że podnoszenie stóp procentowych było szkodliwe, bo w niczym tak naprawdę nie pomogło. Nie zahamowało inflacji, za to spowodowało bardzo duży problem dla małych i średnich biznesów oraz konsumentów, którzy mają kredyty. I tak naprawdę na tę chwilę jesteśmy bliżej jakiegoś wielkiego problemu związanego z kredytami i recesji gospodarczej, niż ze zwalczeniem inflacji. Pana zdaniem to słuszny pogląd?
Od samego początku wskazywałem, że samo podnoszenie stóp procentowych jest szkodliwe, jeżeli nie ma współdziałania rządu z Narodowym Bankiem Polskim i Radą Polityki Pieniężnej. Kolejne podwyżki doprowadzają do nadpłynności w sektorze bankowym, który w żaden sposób nie musi konkurować o pieniądze obywateli, bo sam ma za dużo środków ze względu też na bardzo niskie oprocentowanie rezerw obowiązkowych, które NBP cały czas utrzymuje. Stąd przy utrzymującej się proinflacyjnej polityce rządu samo podnoszenie stóp procentowych szkodzi zarówno obywatelom, którzy dzisiaj znajdują się w coraz bardziej dla siebie nieprzewidywalnej, trudnej sytuacji życiowej spłacając kredyty, jak też i polskim przedsiębiorcom, którzy mając rozpoczęte wieloletnie inwestycje, po zmianie stóp procentowych stają w obliczu zamykania tych inwestycji, bo niestety przyniosą one stratę. Decyzjami RPP podniesiono nie tylko stopy procentowe, ale przede wszystkim rentowność banków, które dziś nic nie muszą robić. Pamiętajmy, że po tych kolejnych podwyżkach stopy są ciągle ujemne w stosunku do realnego poziomu inflacji i w żadnym stopniu realnie tej inflacji nie ograniczyły, nie wyhamowały, natomiast prowadzą do wyhamowania działalność wielu polskich firm i branż.
To skąd się wziął ten dogmat, w który każe się nam wierzyć, że koniecznie trzeba zwiększać stopy procentowe? Wystarczy włączyć telewizor, by zobaczyć, jak jeden ekonomista przez drugiego naciska medialnie na Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej, by jeszcze bardziej podwyższać stopy procentowe.
Jego źródłem jest wiara w magiczną, natychmiastową pozytywną sprawczość stóp procentowych, która towarzyszy nam w Polsce już od lat. Kiedyś rządy próbowały zmuszać NBP i RPP do obniżania stóp myśląc, że dzięki kolejnym obniżkom poprawi się sytuacja permanentnie zadłużanych finansów publicznych. Obecne podwyżki stóp procentowych bezzwłocznie odbijają się na rentowności długu publicznego, za którego obsługę trzeba coraz więcej płacić. Stąd nie ma żadnego pożytku z tytułu podwyższania stóp, poza iluzorycznym wzrostem wpływu do budżetu. Nie poradzimy sobie z inflacją dopóki rząd będzie jej używał jako elementu podtrzymywania swojej władzy, fałszywie zakładając, że korzyści z inflacji przewyższają straty. Jednak tak nie jest, bo wystarczy spojrzeć na bilans. I co z tego, że rząd może wykazać się nadzwyczajnymi zyskami z tytułu podatków, co jest związane z inflacją, skoro straty, jakie wynikają na koniec dnia z tego, że musi zapłacić więcej za zobowiązania międzynarodowe, są znacznie bardziej dotkliwe niż „nadzwyczajne” zyski z tytułu inflacyjnego podatku.
Czy jest wobec tego jakaś, nie chcę powiedzieć – łatwa recepta, ale choćby dobry pomysł na to, by wyjść z tego błędnego koła? Jaka powinna być długofalowa polityka zarówno banku centralnego, Rady Polityki Pieniężnej, jak i rządu, żebyśmy wrócili na właściwe tory?
Co do Narodowego Banku Polskiego, to znów przypomnę słowa dra Kamila Zubelewicza, który w 2021 r. wskazywał, że NBP od lat prowadzi świadomą politykę osłabiania polskiego złotego wobec innych walut. Nie tylko płaciliśmy więcej za spekulacyjne ceny ropy, która w pewnym momencie bardzo poszła w górę, ale płaciliśmy dodatkowo więcej ze względu na to, iż bank centralny osłabiał polską walutę w stosunku do dolara, a w tej walucie kupujemy przecież paliwa. Stąd z jednej strony należałoby przywrócić wartość polskiemu złotemu, co jest drugim celem NBP (pierwszym jest stabilizacja cen, a tego zadania NBP też nie zrealizował, bo dzisiaj mamy całkowitą huśtawkę, jeśli chodzi o stabilność cen). Rząd niestety nie postrzega inflacji w kategoriach jednego z największych zagrożeń dla obywateli, gospodarki oraz państwa, która dziś podstępnie niszczy dotychczasową stabilność społeczną i ekonomiczną równie niebezpiecznie, jak otwarty atak wojsk obcego państwa. Takim zagrożeniem w skutkach jest rozkręcająca się cały czas inflacja. Jak sobie z nią radzić? W tej chwili należałoby doprowadzić do zrównoważenia nadpodaży pieniądza nadpodażą towarów i usług. Niestety, przy tych ograniczeniach dla działalności gospodarczej, jakie mamy w Polsce, nie jest możliwe, aby z dnia na dzień nie tyle już otworzyć nową fabrykę, ile dołożyć kolejną linię produkcyjną. Przekonał się o tym kiedyś jeden z bardziej znanych polskich przedsiębiorców, który dostał duży międzynarodowy kontrakt dla swojej fabryki. Próba jej rozbudowy pod ten kontrakt zajęłaby mu tu kilka lat. Natomiast w USA, gdzie postanowił ją uruchomić, zajęło mu to pół roku. Przywrócenie wolności gospodarczej mogłoby zniwelować nie tylko przepaść, która dzieli nas od normalnego świata, ale pozwoliłoby na dodatkową produkcję towarów i usług, którą można skutecznie, bez specjalnie dużych ofiar po stronie społeczeństwa oraz bojaźliwego rządu, zrównoważyć tę nadprodukcję pieniądza, który jest na rynku.
Jakiś czas temu wystąpił Pan z apelem o zastosowanie publicznego listu zastawnego jako jednego z elementów, który mógłby: uratować finanse publiczne, uratować oszczędności gospodarstw domowych i wspomóc walkę z inflacją. Był jakiś odzew w sprawie tego apelu?
Warto przy tej okazji przypomnieć, że dokończenie budowy portu w Gdyni nie byłoby możliwe bez emisji listu zastawnego, z którego ten port został ukończony – nie z budżetu ówczesnego państwa, tylko właśnie z emisji listu zastawnego. Przykładów pokazujących zastosowanie tego niespekulacyjnego instrumentu finansowego jest znacznie więcej w historii samej Polski. Niestety, zaskakujące jest to, że rządy w Polsce, mając od 20 lat sprawdzony na świecie mechanizm pod ręką, nie chcą z niego skorzystać i wolą pogłębiać zadłużenie w międzynarodowych instytucjach finansowej spekulacji. W żaden racjonalny sposób nie da się wytłumaczyć wstrzemięźliwość w wykorzystaniu publicznego listu zastawnego. Dałby on polskiemu społeczeństwu w czasach szalejącej inflacji możliwość ochrony swoich oszczędności w przychodowych inwestycjach. Jako niespekulacyjny papier wartościowy lepiej gwarantuje oszczędności niż obligacje korporacyjne czy papiery dłużne polskiego rządu. W sytuacji, gdy rząd ma coraz większe problemy ze sprzedażą długu oraz nie ma co liczyć na pieniądze z tzw. KPO, pozyskanie poprzez publiczny list zastawny pieniędzy od obywateli jest jedyną możliwością na wyciągnięcie ręki. Nawet gdy pojawią się pieniądze z KPO, to ich dystrybucja w bardzo zbiurokratyzowanych procedurach zajmie kilka lat i efekty będą niewspółmierne do propagandy, która im towarzyszy.
Czym się różni taki list zastawny od na przykład obligacji?
Publiczny list zastawny jest przypisany konkretnej inwestycji, która ma charakter przychodowy, a nie obligacji, która może być zużyta, co dzisiaj ma miejsce w Polsce, na przykład na wydatki konsumpcyjne czy socjalne. Poza tym listy zastawne mają dla właściciela takiego listu generować regularne zyski. W Polsce stosuje się go śladowo, a w USA sfinansowano nim dwie trzecie inwestycji infrastrukturalnych.
Polacy dysponują wystarczającymi środkami, żeby taki instrument wdrożyć?
Narodowy Bank Polski na początku zeszłego roku podał, że na kontach samych tylko obywateli (nie przedsiębiorców i nie polskich firm) znajduje się już ponad bilion złotych oszczędności, czyli na miejscu mamy znacznie więcej kapitału niż jakiekolwiek dotacje z Unii Europejskiej i wszystkie środki z tzw. Krajowego Planu Odbudowy. Nie ma najmniejszego powodu, aby wyczekiwać środków z Unii, skoro mamy je na miejscu. Należałoby tylko zagwarantować obywatelom poprzez publiczny list zastawny atrakcyjne i uczciwe warunki. Zauważmy, że dzisiaj Polacy z braku dostępności w obiegu publicznego listu zastawnego angażują się w różne spekulacyjne i bardzo ryzykowne działania, czy to na rynku nieruchomości, czy to w piramidy finansowe, bo rządy nie chcą stworzyć skutecznej konkurencji dla nisko opłacanych lokat bankowych. Publiczny list zastawny oraz przywrócenie wolności gospodarczej jest alternatywą dla pieniędzy z KPO i innych dotacji oraz pogłębiania długu publicznego nie do spłacenia.
Rozmawiał Krzysztof Budka