John Kasyn był malarzem urodzonym w Polsce, ale tworzącym w Kanadzie, gdzie zresztą spędził prawie całe swoje życie. Nie jest szczególnie znany, przynajmniej nie w naszym kraju, a na jego twórczość natknąłem się dzięki algorytmicznej podpowiedzi – tym razem maszyna wiedziała, co mnie zainteresuje. Kasyn malował budynki, ale nie od frontowej strony. Uważał, że „ludzie nie mieszkają od frontu swoich domów. Tylne uliczki są bardziej interesujące niż front. To tam są graty, dobudówki, śmietniki i połamane płoty”.
Nie mogę nie myśleć o tych słowach, przechadzając się po dzielnicy, w której mieszkam. Po Nowej Hucie.
Jest ona frontem domu, jakim miała być Polska Ludowa. Formą okna wystawowego, które można ogrywać do kronik filmowych i pokazaniem siły nowego systemu, który dla wielu musiał być naprawdę atrakcyjny. Pamiętajmy, że ludzie, którzy przeżyli wojnę, porównywali nowe warunki z tymi przedwojennymi, a szczególnie na wsi Druga Rzeczypospolita nie zdołała uporać się z przeraźliwą biedą. Patrząc z przyszłości, może nas to dziwić, ale nasze dzisiaj to niewyobrażalnie wysoki standard życia dla tych, którzy zasiedlili Nową Hutę 70 lat temu. Współcześni nam biedni są dużo bogatsi od ówczesnych choćby przez to, że mają tak prozaiczne rzeczy jak buty czy dwie pary spodni. Nasi bogaci odskakują od ich bogatych jeszcze bardziej.
Ten front, tutaj wracam do obrazów Kasyna, był jednak kosztowny i ktoś naprawdę w nim mieszkał. Całej Polski nie dało się przerobić na Nową Hutę, bo nie było na to pieniędzy. Możliwe były tylko pewne punkty na mapie, takie jak ta dzielnica, ale też Nowe Tychy czy ogromna odbudowa i przebudowa Warszawy oraz oczywiście nie zawsze przemyślana industrializacja. Latami zdewastowana i niszczejąca reszta, naprawiana, łatana, dopiero w drugiej kolejności obudowywana blokami, była ceną pokazania do kamery sił sprawczych socjalizmu – bardzo przecież ograniczonych, co widać, porównując skalę i jakość budownictwa mieszkaniowego w ogromnie przecież przeoranej bombami, ale kapitalistycznej RFN. Przedsięwzięcie miastotwórcze było też obliczone na efekt propagandowy.
Kraków ma jednak swoją siłę, markę miasta i dlatego też na długie lata, tak przynajmniej słyszałem od tych, którzy są tu od urodzenia, bo ja sprowadziłem się ze Śląska 20 lat temu, to Nowa Huta, po krótkiej chwale odświętnej choinki, spadła do roli tej strony budynku, która jest od podwórka. Przebiegunowanie jakich wiele, kiedy zmieniają się portrety i godła w urzędach. Nowa Huta, choć zdjęta ze świecznika, stała się ciekawsza w myśl tego, co uważał Kasyn. Dorobiła się swoich połamanych płotów, do dziś niszczejących w swoim coraz mniej zrozumiałym socrealistycznym nawiązaniu do oświecenia, z którego tak niewiele tamten system zrozumiał, Adam Smith przecież też był oświeceniowcem. Dorobiła się też złej sławy, co uwiera mnie, bo to świetne miejsce do życia. Przypływ, tym razem, bo nie zawsze tak się dzieje, podniósł jednak wszystkie łodzie. Ogólne powodzenie (jasne, chciałoby się go więcej) Polski po planie Balcerowicza to też wzrost zamożności Krakowa i Nowohucian. Okazja do remontów, także przebudowy alei Róż. Jest to akurat to miejsce dzielnicy, które szerzej jest znane ze stojącego tam dawniej pomnika Lenina – tego, na który był zamach, niestety nieudany, bo ładunek wybuchowy tylko oderwał mu piętę.
Renowacja ma przywrócić historyczny wygląd z lat 70. Zarząd Zieleni Miejskiej w Krakowie, ogłaszający się na płocie oddzielającym przebudowę od reszty jako inwestor, używa mocno socrealistycznej estetyki do tego, aby zakomunikować mieszkańcom, co robi. Na przykład przeróbki plakatu z młodzieńcem powiewającym czerwonym sztandarem. Na pewno były lepsze i mądrzejsze sposoby na pokazanie przeszłości dzielnicy, ale ten ostatecznie nie jest taki zły. Pokazuje inkorporację wrogiej wolności symboliki i przetworzenie jej. To taki Che Guevara, ale na podkoszulku sprzedawanym za dolary. Jest to jednak niebezpieczny zabieg, bo nie wszyscy go zrozumieją. Jest to też fragment większego zjawiska. Pamięci po PRL i jego architekturze, która zaprojektowana według innych wytycznych i mająca – jak w przypadku Nowej Huty – pełnić też funkcję frontu, funkcję propagandową, z rozpędu mebluje też i współczesną przestrzeń.
Żyją jeszcze zresztą ludzie, którzy doskonale radzili sobie w tamtym systemie, dostosowali się do niego, coś też po nim odziedziczyli. Mają oni pewną wizję organizacji przestrzeni, tak materialnej, architektonicznej, jak i mentalnej – są one ze sobą powiązane. Nie jest żaden problem – gdyby nie to, że są siły polityczne chcące schlebiać takim gustom, mrożące zmianę, niechętne rynkowi. Budujące fronty i fasady kosztem tego, czego nie widać w telewizji.
I nie uważam, że Pałac Kultury i Nauki czy Nową Hutę trzeba zburzyć. Doskonale radzimy sobie z przejmowaniem tego, co zostało zbudowane i nadawaniem nowych znaczeń. Kiedy jestem w Warszawie, odwiedzam pub Świetlica Wolności, miejsce o wyraźnie libertariańskim posmaku, znajdujące się w byłym Domu Partii. Wolny rynek pokonał i pochłonął centralne sterowanie. Dlatego bardzo lubię kapitalistyczne szyldy w socrealistycznych bramach.
Żebyśmy spadek po PRL-u mogli przetworzyć, musimy się jednak od niego różnić jako społeczeństwo. A pod obecnym rządem różnimy się coraz mniej. Obecne porządki to taki trochę „Good bye, Lenin!” dla tych, którzy już są na emeryturze, ale lubią sobie powspominać – szkoda, że za pieniądze młodszych od siebie. Kapitalizm i wolny rynek to ogromne siły zdolne do przetwarzania naszej rzeczywistości, nadawania jej nowych znaczeń, wkładaniu starych budynków w nowe konteksty. Pozwalają też na to, aby zabrakło jednego centralnego ciała zdolnego decydować o tym, co jest frontem, a co zapleczem – co w perspektywie czasu jest czymś właściwym, pozwala na wielość i różnorodność. Przestrzeń nie może stać w miejscu, a socrealizm w Polsce nie może być skansenem – jeśli jednak zwolennicy rynku nie zorganizują się i w konsekwencji pozwolą się przegłosować – to już z niego nie wyjdziemy.
Marcin Chmielowski
* autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości