„Asteroid City” na wielkich ekranach świata zagościł 23 maja tego roku, a w Polsce – 16 czerwca. Film brał udział w tegorocznej edycji Festiwalu Filmowego w Cannes będąc nominowanym w konkursie głównym. I choć 28 maja Złotą Palmę otrzymał francuski film „Anatomie d’une chute” (jeszcze nie doczekał się swojej premiery w Polsce), to i tak „Asteroid City” zostanie zapamiętane chyba głównie dzięki swojemu co najmniej osobliwemu reżyserowi. Bowiem Wes Anderson w świecie filmowym jest prawdziwą gwiazdą, która toruje sobie ekscentryczne twórcze ścieżki. 54-letni artysta na swoim filmowym koncie ma takie klasyki jak „Grand Budapest Hotel” czy animowaną „Wyspę psów”. Choć głównej nagrody w branży filmowej – Oscara – nigdy nie zdobył, to był do niego nominowany aż siedmiokrotnie.
Mówiąc o Andersonie nie można nie wspomnieć o jego rozpoznawalnym filmowym stylu. Bo w jego dziełach fabuła nie gra tak znamienitej roli jak estetyka – praca kamerą, konstrukcja osobliwych kadrów czy kolorystyka utrzymana w filmie konsekwentnie od początku do samego końca. Wes Anderson to bowiem artystą wirtuozem, który twórczo próbuje odzwierciedlić siebie i swoje arcykreatywne wnętrze. W żadnym filmie nie odbiega od swojego stylu i tak samo też było w tym najnowszym „Asteroid City”.
„Harmonogram konwencji Junior Stargazer zostaje spektakularnie zakłócony przez wydarzenia, które zmieniają bieg historii”. Tak nakreślony jest krótki opis filmu na portalu Filmweb. Brzmi on niezrozumiale, abstrakcyjnie. O to też chodzi, bo w filmie fabuła ma być podobnie ekscentryczna, jak cała reszta. Wiadomo tylko tyle, że znajdujemy się w latach 50. XX w. w amerykańskim miasteczku „Asteroid City”, w którym najsłynniejszą atrakcją jest gigantyczny krater meteorytowy i pobliskie obserwatorium astronomiczne. Choć tak naprawdę znajdujemy się na deskach teatru w teatrze Tarkington w Indianie. Bo film to sztuka teatralna, a sztuka teatralna to film. Już na samym początku narrator (Bryan Cranston) zaprasza nas ze sceny za kulisy spektaklu. Tam poznajemy utalentowanego autora – Conrada Earpa (Edward Norton) i reżysera spektaklu – Schuberta (Adrien Brody). Pomysł na przedstawienie filmu jako odgrywanej sztuki teatralnej jest (jak to Anderson ma w zwyczaju) ironiczny (reżyser nie stara się przekonać nas do prawdziwości opisywanej historii), lecz momentami trochę „przekombinowany”. Częste przemieszczenia widza z kolorowego, pięknie pastelowego świata Asteroid City do czarno-białego świata „rzeczywistego”, gdzie autor spektaklu pisze kolejne wypowiedzi w swoim teatralnym scenariuszu po prostu męczy widza. Bowiem sceneria arizońskiego Asteroid City, udekorowanego kaktusami i półpustynnymi, suchymi stepami wystarczyłaby, aby widzowie wyszli z kina zadowoleni, a nie wyczerpani intensywnym obrazem.
W tym stepowym „miasteczku” odbywa się konkurs naukowy młodych badaczy i kosmicznych kadetów zorganizowany na cześć planetoidy, która spadła na ziemię ponad 5 tysięcy lat temu. I tak wśród kaktusów pojawia się Augie Steenbeck (Jason Schwartzman) wraz ze swoimi trzema małymi córeczkami i partycypującym w turnieju synem. Pojawia się też ciemnowłosa Midge Campbell (Scarlett Johansson). I nie bez przyczyny w nawiasach zamieściłam parę wielkich aktorskich nazwisk. To też jest bowiem charakterystyczne dla stylu Wesa Andersona, który na każdy swój plan filmowy zaprasza multum hollywoodzkich gwiazd, umieszczając je w swoim scenariuszu na chociażby symbolicznych kilka sekund. Tom Hanks, Tilda Swinton, Jeffrey Wright, Margot Robbie, to tylko kilka z nich. Jednak „Asteroid City” pomimo swojej – nie przesadzając – nieziemskiej obsady, scenografii i kolorystyce, jednak pozostaje dłużny widzowi, jeśli chodzi o samą fabułę. Liczne zmiany w głównych wątkach, niekończący się nowi bohaterowie i nieustanny chaos w pewnej chwili mogą, kolokwialnie mówiąc, doprowadzić widza do szału. „Grand Budapest Hotel” czy „Wyspa psów” pomimo podobnej konwencji posiadają jednak lepiej zarysowaną historię. Reżyser w „Asteroid City” ratuje się jeszcze niebanalnym poczuciem humoru. Jest on jednak, jak na Andersona przystało, dziwny, suchy i często ni do końca zrozumiały.
„Asteroid City” nie spodoba się każdemu i na pewno do sali kinowej należy przyjść w dobrym humorze. Inaczej pierwszy akt filmu (ten podzielony jest na trzy), trwający aż 55 minut, może stać się przeszkodą nie do pokonania.