Jak dotkliwie rolnicy odczuwają panujący w Europie kryzys energetyczny?
Rolnicy odczuwają problemy energetyczne w większym stopniu niż inne grupy społeczne, bo poza problemami gospodarstw domowych, czyli koniecznością ogrzania domu, ugotowania strawy i innych podobnych potrzeb, mają jeszcze ogromne zapotrzebowanie na energię w gospodarstwach rolnych. Mowa tu o energii elektrycznej niezbędnej choćby dla właściwego funkcjonowania urządzeń, dojarek, chłodni. Nie ma tu znaczenia, czy jest to hodowla świń, krów, drobiu, czy przechowalnictwo warzyw i owoców – wszędzie tu potrzebna jest energia elektryczna. Rolnicy potrzebują też znacznych ilości gazu, używanego przede wszystkim w kurnikach, ale niezbędnego także przy hodowli innych gatunków zwierząt. Rolnicy potrzebują także gazu i oleju opałowego choćby do suszarni.
Jak w przypadku kukurydzy…
W tej chwili właśnie rozpoczynają się żniwa kukurydzy na ziarno. W Polsce jest to w tym roku około 1 850 000 ha kukurydzy – to rekord względem lat ubiegłych. Z tego dwie trzecie to kukurydza zbierana na suche ziarno. W naszym klimacie nieodzowny jest proces suszenia i doprowadzenia ziarna do właściwej wilgotności, a jest to szalenie energochłonne. W tym roku wielu rolników boryka się z dylematem, czy w ogóle młócić kukurydzę i ponieść ogromne koszty suszenia i czy ktokolwiek zapłaci stosowną cenę, która pokryłaby właśnie koszty suszenia.
Wielkim problemem jest także sprowadzenie ogromnych ilości kukurydzy paszowej z Ukrainy, która całkowicie rozregulowała rynek zbóż paszowych w Polsce. Wzrost kosztów energii spowodowany wieloletnią rosyjską grą z Europą, szczególnie mocno dotyka zatem polskich rolników.
A co z kosztami pośrednimi?
Wiele produktów, które rolnicy muszą kupować, także drożeje. Ceny nawozów wzrosły horrendalnie i rolników po prostu na te nawozy nie stać. Kiedy wiosną cena saletry amonowej oscylowała wokół poziomu 3 tys. zł za tonę, wydawało się, że jest to kwota absurdalnie wysoka, trudna do zaakceptowania i szczytowa. Wówczas nasz rząd, jako jedyny w Europie, wystosował pomoc do rolników. W tej chwili jednak saletra amonowa kosztuje w granicach 6 tys. zł za tonę, z tendencją wzrostową. Dla większości rolników są to ceny absolutnie zaporowe. Ze względu na wzrost kosztów energii drożeje wszystko – pasze (wymagają przecież przetworzenia, zmielenia), usługi transportowe… Można by długo wymieniać.
Polscy rolnicy są w tych problemach odosobnieni?
Jest to problem wszystkich rolników w Europie. Dają oni temu wyraz podczas licznych protestów także w krajach, gdzie – mogłoby się wydawać – rolnictwo jest bardziej zamożne niż u nas. Na ten kryzys zareagować powinna Komisja Europejska, która jednak niczego w tej materii nie robi prowadząc jednocześnie politykę destrukcyjną. Komisja Europejska, obok niezależnych od jej decyzji problemów wynikających z rosyjskiej inwazji na Ukrainę, narzuca swoją politykę rolną w postaci Zielonego Ładu, która dodatkowo komplikuje kwestie związane z produkcją żywności, wymuszając działania ograniczające plony oraz – przy tym – konieczność dużych inwestycji w gospodarstwach, na które, mówiąc wprost, rolnicy nie mają pieniędzy. Środki unijne, przyznane państwom członkowskim w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, także są tu absolutnie niewystarczające. Są to rozsmarowane pieniądze w postaci dopłat bezpośrednich, dopłat do działań ekologicznych, ekoschematów, które pozostawiają tylko jakieś ochłapy na inwestycje w gospodarstwach, które przecież muszą dostosowywać się do nowej WPR.
Uważam, że trzeba bić na alarm, ponieważ bezpieczeństwo żywnościowe, do którego Europa się przyzwyczaiła i które jest wynikiem prowadzonej od wielu lat, do niedawna, prorolniczej polityki Unii Europejskiej, sypie się na naszych oczach.
W Europie może zabraknąć żywności?
Może okazać się, że spadek możliwości stosowania nawozów i środków ochrony roślin, istotne zwiększenie powierzchni chronionej, na której nie można prowadzić działalności gospodarczej, w krótkim czasie doprowadzą do spadku plonów, a co za tym idzie także do spadku zbiorów podstawowych płodów rolnych. Europa przestanie być bezpieczna żywnościowo. Tymczasem Europa, mając dobre warunki do rozwoju rolnictwa – często lepsze niż w innych częściach świata – ma obowiązek produkować żywność także dla biedniejszych regionów, które nie są w stanie wytworzyć odpowiednich ilości żywności. Myślę tu o północnej Afryce czy Bliskim Wschodzie. Jeżeli Europa będzie zwijała produkcję żywności na swoje potrzeby i z przeznaczeniem na eksport, doprowadzi do wielkich ruchów migracyjnych ludności ze wspomnianych obszarów. Emigranci ruszą na Stary Kontynent, by ratować się przed głodem. Te działania polityków są niezrozumiałe i wprost idiotyczne, ale Komisja Europejska z panem Timmermansem i jego współpracownikami – z naszym komisarzem Wojciechowskim włącznie – właśnie tak działają. Mogą oni doprowadzić do zapaści produkcji żywności w Europie.
Ale coś przecież będzie trzeba jeść…
Już dziś, na wszelki wypadek, zabezpieczają się i podpisują umowy o wolnym handlu z wielkimi producentami żywności. Mówię tu przede wszystkim o grupie krajów MERCOSUR z Ameryki Południowej, ale także choćby o Nowej Zelandii, która może dostarczać ogromne ilości mleka, jego przetworów, wołowiny czy baraniny. Europa, świadomie brnąc w proces wyniszczania swojego rolnictwa, próbuje się zabezpieczać. Trzeba mówić o tym głośno, bo jest to absolutne zagrożenie nie tylko dla rolników – ich często się lekceważy, kpi się z nich. Widać tu ruchy „obrońców zwierząt”, organizacji pseudoekologicznych, lewackich idiotów – bo inaczej ich nazwać nie można – którzy z rolnictwa uczynili sobie dyżurnego „chłopca do bicia” i mówią o tym, że należy zakazać hodowli zwierząt, że rolnicy są barbarzyńcami, że rolnictwo jest szkodliwe dla przyrody. Takie działania uderzą jednak nie tylko w rolników – ta polityka uderzy w konsumentów w Europie, którym – przy braku opamiętania się – widmo głodu zajrzy w oczy.
Ktoś musi na tym zyskać. Kto?
Cui bono, qui prodest – tu przyda się rzymska zasada ustalenia, kto na tym skorzysta. Niewątpliwie na ograniczaniu produkcji rolnej w Europie, przy jednoczesnym zwiększeniu importu żywności z innych części świata, zyskają przemysł niemiecki i przemysł francuski. Dziś duszą się one od nadmiaru wyrobów i nie wiedzą, dokąd je sprzedawać. Te kraje za sprzęty gospodarstwa domowego, niemieckie samochody, wyroby francuskiego przemysłu chemicznego, gotowe są przehandlować rolnictwo, bo odbiorcy wyrobów przemysłowych mogą zapłacić tylko żywnością – na przykład grupa MERCOSUR. Żadne normy, które Europa narzuciła swoim rolnikom dotyczące bezpieczeństwa żywności, w krajach MERCOSUR nie obowiązują. Ograniczanie produkcji rolnej w Europie, nakładanie na nią kagańca i jednoczesne sprowadzanie żywności z miejsc, gdzie wyśrubowane normy nie obowiązują, to hipokryzja. Umowa z Ameryką Południową służy tym krajom, które mają rozwinięty przemysł, mają własne marki, mają przemysł motoryzacyjny, innowacyjne produkty, bo one na tym zarabiają. Reszta, tak jak Polska, straci. Bo czym jesteśmy w stanie błysnąć? Mamy w miarę przyzwoite rolnictwo. Polityka niemiecko-francuska realizowana rękoma Unii Europejskiej niszczy rolnictwo w krajach, które nie mają specjalnej alternatywy. Mamy jednak także do czynienia z trudną do uzasadnienia polityką neomarksistowskich ruchów lewicowych, które na wyrost nazywają się ekologicznymi.
Jak działają?
Próbują one, wbrew oczywistym faktom, likwidować europejskie rolnictwo – w szczególności hodowlę zwierząt. Ich działania mogą w pewnej mierze współgrać z działaniami potężnych międzynarodowych koncernów, które mówią o syntetycznym mięsie, które ma zastąpić hodowlę zwierząt. Zarobić mają zatem nie rolnicy, ale producenci laboratoryjnych tkanek, reprezentujący międzynarodowe koncerny. Może są jeszcze inne ukryte interesy, których celem nadrzędnym jest zniszczenie europejskiej gospodarki.
Można wysnuć również konstatację, że przeszkadza im coś innego. Rolnicy w Europie – a Polska jest tu krajem szczególnym – są to ludzie konserwatywni, samodzielni, w znacznej mierze niezależni od nacisków władz, zakorzenieni w tradycji europejskiej, w chrześcijaństwie. Tym samym stają się oni przeszkodą w realizacji lewackich, neomarksistowskich postulatów – choćby szkoły frankfurckiej – dotyczących budowania nowego europejskiego człowieka, który ma być uzależniony od władzy, od pewnych kreatorów rzeczywistości, od globalnego zarządzania. A zatem trzeba tych chłopów zniszczyć, bo żywność mają produkować fabryki, a nie rolnicy. Dlatego próbuje się rolników wikłać w różnego rodzaju zależności, obowiązki, uzależniać od dotacji po to, żeby mieć ich „na widelcu” i móc w każdym momencie zaszantażować, zastraszyć, zmusić do określonych postaw, doprowadzić do bankructwa, wyeliminować ze społeczeństwa ich sposób myślenia – konserwatywny i zakorzeniony w europejskiej tradycji. Niszczenie europejskiego rolnictwa, to nic innego, jak niszczenie rodzinnych gospodarstw. A na tym interes potrafią zbijać liczne instytucje, grupy interesu czy środowiska.
Rozmawiał Robert Kujawa