Zakaz handlu w niedziele ma być znowu rygorystycznie przestrzegany, a taryfa ulgowa w tej kwestii znika wraz z wygaszeniem stanu zagrożenia epidemicznego. Następuje to – trzeba zauważyć – w wyjątkowo wygodny dla władzy sposób. Po pierwsze powrót do restrykcyjnego przestrzegania wolnych od handlu niedziel jest de facto automatyczny (znikają przepisy epidemiczne, które miały wspierać obroty sklepów w trudnym okresie lockdownów). Po drugie zaś ma to miejsce w dosłownie piekielnie gorącym środku sezonu wakacyjnego. Kiedyś budzący duże emocje temat handlu w niedziele przemknął przez nieliczne media w postaci zazwyczaj krótkich komunikatów. Także pod mile widzianym przez władzę przekazem, że oto właściciele sklepów nie będą już mogli obchodzić przepisów – dzięki używaniu, a czasem i nadużywaniu, tymczasowych przecież rozwiązań epidemicznych. Odchodzące do przeszłości „przepisy covidowe” w tym przypadku sprzyjały właścicielom sklepów, umożliwiając im w niedziele przyjmowanie, rozładowanie i wystawienie na półki towarów tzw. pierwszej potrzeby. Chociaż pracownicy nie mogli tego dnia stawać za kasami (w przeciwieństwie do właścicieli placówek), to oprócz dysponowania towarami zlecano im inne potrzebne w sklepie prace. W zasadzie wszystkie, bo niezbędne do zachowania ciągłości działania placówki handlowej.
W klimacie oficjalnej narracji
Dalszy przegląd mediów w sprawie zmian dla handlu w niedziele pokazuje, że media „kupiły” rządową narrację w całości i uraczyły się nią ze smakiem. Oto czytamy bowiem, że „specustawa covidowa miała wprowadzać rozwiązania będące wsparciem w związku z zakłóceniami łańcucha dostaw w obliczu epidemii. W praktyce takich problemów było niewiele. Mimo to pracodawcy chętnie korzystali z dostępnych ułatwień” – gorszy się dziennikarz jednego z portali biznesowych.
„A to wredni kapitaliści!” – chciałoby się zakrzyknąć. Kazali ludziom tyrać także w niedziele, a na dodatek nic to nie dało.
W innym, tym razem lokalnym medium czytamy, że „dzięki przepisom pozwalającym na przyjście do pracy w niedzielę w ramach wykładania towaru i sprzątania sklepu, część pracodawców obeszło obowiązujące przepisy. O ile pracownicy nie mogli obsługiwać nikogo na kasie, o tyle sklep mógł być otwarty”. Po prostu zgroza, to „obchodzenie”…
Dziennikarze niektórych mediów zdają się też cieszyć z faktu, że za złamanie zakazu handlu w niedziele grozi od 1000 zł do 100 tys. zł kary! A przy tak zwanym uporczywym naruszaniu przepisów właściciel sklepu czy nawet całej sieci sklepów może nawet pójść do więzienia.
Ci sami dziennikarze, z tych samych mediów są zadowoleni z coraz częstszego otwierania sklepów z kasami samoobsługowymi czy dokładania takich kas w istniejących już placówkach handlowych. Nie dostrzegając jakby prostego faktu, że za chwilę pracownicy nie tylko w niedziele, ale w ogóle nie będą pracować, bo zastąpi ich maszynowa samoobsługa.
Można to jakoś rozwiązać?
Jeszcze klika innych kwestii związanych z „uszczelnieniem” handlu w niedziele budzi co najmniej zdziwienie. Może ktoś wie, dlaczego to Żabki oraz stacje paliw, faktycznie też będące małymi sklepami, mają przywilej pełnowymiarowej pracy w te dni? Może ktoś zapytał, czy w dzień świąteczny chcą pracować policjanci, strażacy, pielęgniarki, ratownicy medyczni itd.? Co z wpływami podatkowymi? Czy nie byłyby jednak wyższe, gdyby dodatkowy handel (być może w ograniczonym zakresie) odbywał się także w niedziele?
Skoro polityczna machina urzędnicza, sama zatrudniona na stałych pensjach, które otrzymuje wraz z premiami i innymi „należnymi” dodatkami – i to bez względu na przepracowaną liczbę dni – wymyśla zakazy niedzielnej pracy, to może byłoby właściwym, by prywatne firmy płaciły składki ZUS proporcjonalnie do liczby dni roboczych?
A może warto wprowadzić nowe przepisy dotyczące handlu, w myśl których każdy pracownik sklepu miałby zagwarantowane dwie niedziele w miesiącu wolne, zaś chętni do pracy w te dni (zawsze tacy się znajdą) otrzymywaliby dwukrotną lub nawet trzykrotną stawkę zwykłego dnia roboczego?
To, że temat przycichł letnią gorącą porą, nie oznacza, że nie ma go wcale…