Jeśli wierzyć ekspertom od rynku pracy, w przyszłym roku płacę minimalną będzie otrzymywać około 3,6 mln Polaków. W ostatnich latach liczba osób wynagradzanych w ten sposób systematycznie rośnie z uwagi na znaczące wzrosty wysokości minimalnego wynagrodzenia. Wzrosty, które ostatnio napędzała wysoka inflacja. Niemniej warto pamiętać, że już wcześniej politycy podnosili wynagrodzenie minimalne dość hojną ręką. Nie ma się temu jednak co dziwić. Wyższa płaca minimalna oznacza bowiem wyższe wpływy do budżetu państwa, ZUS i NFZ. Cały zaś związany z tym koszt muszą wziąć na swoje barki przedsiębiorcy.
Od lipca płaca minimalna wynosi 3600 zł. Aby jednak zapewnić takie wynagrodzenie przedsiębiorca musi wydać 4337,28 zł. Z tej kwoty na rachunek pracownika trafia tylko 2783,86 zł. To raptem 64 proc. kwoty wydatkowanej przez pracodawcę. Pozostałe 36 proc. (czyli 1553,42 zł) trafia pod różną postacią w ręce państwa.
Warto przy tym zdać sobie sprawę z tego, że na tym fiskalizm państwa bynajmniej się nie kończy. Przecież te 2783,86 zł, które trafia do kieszeni pracownika służy zaspakajaniu jego potrzeb życiowych. Kupowany jest za to prąd, woda, wnoszone są opłaty czynszowe, kupowane ubrania i żywność. Kupowane są też różne usługi, np. fryzjerskie. W każdym takim zakupie państwo też ma swój udział. Już chociażby tylko z tytułu samego VAT, którym obciążona jest większość kupowanych towarów i usług. To jednak nie jedyny podatek. Przecież w cenie paliwa ukryta jest jeszcze akcyza i kilka innych opłat. Można zatem śmiało przyjąć, że z wydanych 2700 zł, państwo zyskuje co najmniej kolejne 15-18 proc., czyli nawet ok. 480 zł. A to oznacza, że z pensja osoby z płacą minimalną wynoszącą nieco ponad 2700 zł netto, daje politykom (to oni przecież zarządzają pieniędzmi podatników) jakieś 2000 zł miesięcznie i 24 000 zł rocznie.
Kolejna dość istotna podwyżka płacy minimalnej filozofii działania tego systemu nie zmienia. Znacząco natomiast wpłynie na zasilenie kont budżetu państwa, ZUS i NFZ. Przede wszystkim zaś tych dwóch ostatnich instytucji. Nawet pobieżne szacunki pozwalają przyjąć, że pracownicy z płacą minimalną dołożą w przyszłym roku do kasy ZUS i NFZ jakieś 25 mld zł. Do kasy fiskusa trafi dodatkowo jakieś 2 mld zł. I to tylko z tytułu PIT.
W 2024 roku płaca minimalna ma wzrosnąć, podobnie jak w tym roku, w styczniu i w lipcu. Najpierw z 3600 zł do 4242 zł, a następnie do docelowych 4300 zł.
Jeśli popatrzymy na pojedynczego pracownika z płacą minimalną, to podwyżka ta oznacza dla niego wzrost płacy netto z 2783,86 zł do 3261,53 zł miesięcznie, czyli o nieco ponad 477 zł. Z perspektywy przedsiębiorcy, który wynagrodzenie to sfinansuje, koszt zatrudnienia takiego pracownika wzrośnie z 4337,28 zł do 5180,64 zł, czyli o 843,36 zł. Czyli do budżetów państwowych będzie trafiało w przypadku każdego zatrudnionego z płacą minimalną o około 366 zł więcej niż ma to miejsce dziś, zaś po uwzględnieniu podatków zawartych w kupowanych towarach i usługach nawet ponad 400 zł więcej.
Nie chcę przez to powiedzieć, że błędem jest podnoszenie płacy minimalnej jako takiej. Każdy za wykonywaną pracę powinien być właściwie wynagradzany. Ale po pierwsze wzrost płacy minimalnej powinien być powiązany ze wzrostem produktywności. Po drugie zaś skala obciążeń fiskalnych jest dziś zdecydowanie porażająco wysoka. Szczególnie, że co do sposobu wydatkowania zebranych w ten sposób środków można mieć co najmniej poważne zastrzeżenia.
Szybki wzrost płacy minimalnej ma też jeden rzadko brany pod uwagę skutek uboczny. Powoduje zamrożenie płac pracowników z wyższymi wynagrodzeniami. Dzieje się tak, mimo że również takich pracowników dotyczą przecież zwiększone koszty życia spowodowane inflacją. Przedsiębiorcy zaś – szczególnie z grupy małych i średnich – obciążeni wysokimi kosztami podwyżek płacy minimalnej zazwyczaj nie mają już przestrzeni finansowej do podnoszenia płac pozostałym pracownikom, a zatem takim z wynagrodzeniami powyżej płacy minimalnej. Skutek jest taki, że liczba osób z płacą minimalną rośnie nie dlatego, że pozostali pracownicy mają obniżki płac, ale wskutek tego, że nie otrzymując takich podwyżek, ich wynagrodzenia są doganiane przez minimalne wynagrodzenie.
Wyobraźmy sobie np. pracownika który w 2015 roku otrzymał wynagrodzenie w wysokości 8000 zł. Wówczas była to całkiem spora kwota. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że taki pracownik nie otrzymał od tego czasu żadnej podwyżki. Takie sytuacje obserwuje się w firmach stosunkowo często, choć są także firmy, które regularnie indeksują wynagrodzenia pracowników w cyklu rocznym (chociaż zazwyczaj są to firmy zagraniczne). Pracownik taki na starcie zarabiał około 4,5 pensji minimalnej (minimalne wynagrodzenie wynosiło wówczas 1750 zł). Jeśli jednak nie dostał w tym czasie żadnej podwyżki, to obecnie zarabia już tylko nieco ponad 2,2 obecnej pensji minimalnej. Skutek jest zatem taki, jakby jego pensja spadła o połowę. Nawet zakładając, że w tym czasie dostał on skumulowane podwyżki na poziomie 20 proc., czyli zarabia 10 000 zł, to i tak stanowi to raptem 2,7 minimalnego wynagrodzenia.
W takiej sytuacji od polityków mamy prawo oczekiwać nie tylko przemyślenia zasad, według których państwo wpływa na wysokość wynagrodzeń w gospodarce, ale także przemyślenia systemu obciążeń fiskalnych, tak by ich suma spadła w znaczący sposób. Tylko w ten sposób unikniemy pułapki bogatego państwa, które zamieszkują rzesze biednych obywateli.