Reżyser filmu – Ari Aster – jest dość młodym twórcą filmowym (36 lat) z trzema pełnometrażowymi dziełami na koncie. O tym zawodzie marzył od zawsze. Mówi, że pierwszym filmem, który poszedł oglądać na wielkim ekranie był „Dick Tracy”. Miał wtedy cztery lata i tuż po obejrzeniu filmu zaczął naśladować bohaterów udając, że w dłoni trzyma rewolwer. Co więcej, Aster od zawsze miał niezdrową obsesję na punkcie filmów z pogranicza horroru. „Właśnie wyczerpałem dział horrorów we wszystkich sklepach wideo, jakie tylko mogłem znaleźć. Nie wiedziałem, jak zebrać ludzi, którzy by przy czymś takim współpracowali. I wtedy zacząłem pisać scenariusze”. Tak rozpoczęła się kariera Astera jako filmowca. Od 2004 roku uczęszczał na uniwersytet artystyczny w Santa Fe, gdzie studiował przedmioty związane z filmem.
W roku 2018 Ari Aster stworzył swój pełnometrażowy debiut „Hereditary”, który zyskał uznanie krytyków. Okazał się być także sukcesem finansowym – z zyskiem około 70 milionów dolarów. Co więcej, film okazał się wynikiem rekordowym dla związanego po dziś dzień z reżyserem dystrybutora produkcji – wytwórnią A24. Już rok później, ponownie ze wskazaną wytwórnią filmową, Ari Aster wypuścił swój jak dotychczas najbardziej rozpoznawalny film – horror „Midsommar. W biały dzień” opowiadający historię młodych par przyjeżdżających z dalekich Stanów Zjednoczonych do odizolowanej od świata szwedzkiej wioski.
W czerwcu 2020 roku Aster zapowiedział swój kolejny film, opisując go jako „czterogodzinną komedię z koszmarów”. I choć „Bo się boi” ostatecznie trwa ,,jedynie” 179 minut, to reszta opisu niewątpliwie jest zgodna z prawdą. Zacznijmy jednak od samego tytułu, który (co nie za często się zdarza) tym razem w polskim tłumaczeniu brzmi lepiej. Słowo „Beau” w oryginalnym tytule „Beau Is Afraid” to po prostu imię głównego bohatera filmu. U nas zaś „Bo” to nie tylko fonetycznie zapisane imię, lecz także spójnik, który świetnie wpasowuje się w fabułę i sens filmu.
„Beau się boi. Bo życie go przytłacza. Bo świat jest niebezpieczny. Bo każdy ciągle czegoś od niego chce. Bo mamie będzie przykro, jak nie przyjedzie w odwiedziny, a on by wolałby siedzieć w wannie. Niewyobrażalny splot zdarzeń zmusza go jednak do konfrontacji z własnymi lękami. Po drugiej stronie jego strachów czeka prawdziwe życie i niezwykła, widowiskowa, pełna przygód podróż” (z recenzji kinomuranow.pl).
Opis zachęca do obejrzenia filmu tworząc obraz ekscytującej, surrealistycznej opowieści z Joaquinem Phoenixem w roli głównej, jednak film jest trochę nazbyt „artystyczny” i nazbyt przekombinowany. Na początku bowiem widz ma jeszcze jakiś kontakt z fabułą, jeszcze potrafi zrozumieć, co reżyser w ogóle chce mu pokazać. Potem jednak recepcja filmu może być już zaburzona. Szalone historie z dzieciństwa, obraz nadopiekuńczej matki i postacie teoretycznie absolutnie niezwiązane z fabułą tworzą mętlik w głowie, z którego potem ciężko już wyjść. I choć raczej większość krytyków filmowych, jak i zwykłych bywalców kina, nie mogąc odnaleźć się w gąszczu niedomówień ocenia film negatywnie, to wielu widzom podoba się natężenie obecnych w nim emocji.
Co ciekawe, w filmie występuje także polski pierwiastek w postaci autora zdjęć Pawła Pogorzelskiego, który wizualizuje nawet te najbardziej ekscentryczne (a takich dużo) pomysły Ariego Astera. Panowie poznali się na studiach, gdy przyszły reżyser po litrze napojów energetycznych witał się z każdym studentem, krzycząc: „Cześć! Jestem Ari i lubię filmy!”. Ostatecznie połączyła ich miłość do radzieckiego kina. Pracują ze sobą regularnie od ponad 10 lat.
Choć film „Bo się boi” nie był stworzony z myślą o każdym odbiorcy, to warto go zobaczyć i ocenić go samemu; trzy godziny kinematograficznego maratonu mijają zaskakująco szybko. Mogę też zapewnić, że fanom oscarowego hitu „Wszystko, wszędzie, naraz” produkcja może się spodobać.