Są pewne prawidłowości niezmienne tak jak obieg Ziemi wokół Słońca. Jedną z nich jest, że jeśli socjaliści zabierają się za naprawianie czegoś, to z całą pewnością niczego nie naprawią, natomiast zepsują wszystko, co się da, najbardziej szkodząc tym, którym mieli pomóc. Najnowszym przykładem są rządowe plany dotyczące mieszkań.
Ich geneza jest czysto populistyczna. Rozumowanie polityków jest bardzo proste: mamy dziedzinę, która dla wielu osób jest osobistym problemem, mamy zaangażowaną w tę dziedzinę stosunkowo niewielką grupę, która budzi instynktowną niechęć większości, a dla nas z politycznego punktu widzenia jest kompletnie nieważna, więc uderzymy w tę grupę i w ten sposób zarobimy sobie punkty. A czy to ma jakikolwiek sens i czy przyniesie jakiś efekt – to nas już niespecjalnie interesuje. Taka jest kwintesencja populizmu, którego bardzo charakterystycznym rysem w jego socjalistycznym wydaniu jest uderzanie w „bogaczy”, „krezusów”, „spekulantów”. Nawiasem mówiąc, entuzjazm, jaki tego typu retoryka wywołuje u części elektoratu, każe sobie postawić pytanie, czy przypadkiem ci ludzie nie urodzili się jednak za późno i czy nie czuliby się lepiej za rządów towarzysza Wiesława.
Rządowy projekt stawia sobie za cel stworzenie barier wobec tych – na razie nie jest jasne, czy mowa tylko o firmach czy również o osobach prywatnych – którzy mają „zbyt wiele” mieszkań. Już tutaj można postawić dwa zasadnicze pytania.
Pierwsze brzmi: co to znaczy „zbyt wiele” i kto ma decydować o tym, ile to jest. Tu możliwe są trzy podejścia. Pierwsze, w ramach którego uznajemy, że porządny obywatel może posiadać jedynie to, co jemu samemu jest potrzebne, a może nawet jedynie niezbędne (ech, jakie wspaniałe możliwości ograniczania własności się wtedy pojawiają!), a więc jedną, może najwyżej dwie nieruchomości, o ile potrafi wykazać, że ma taką potrzebę. (Pamiętają państwo scenę z „Alternatywy 4”, kiedy nieszczęsny Cichocki słyszy od prezesa spółdzielni na koniec wyliczanki dokumentów, jakie mają być koniecznie, aby przydzielić mu lokal: „Aha! I jeszcze jedno. Dobrze by było, żeby pan przyniósł zaświadczenie, że mieszkanie jest panu naprawdę potrzebne”.) Posiadania większej liczby może nie da mu się w demokracji zabronić, ale można do tego maksymalnie zniechęcać, nakładając drakońskie podatki. Trzeba jednak od razu zauważyć, że takie podejście eliminuje większość własności o charakterze inwestycyjnym. Przecież nikomu nie są „potrzebne”, a tym bardziej niezbędne złoto, dzieła sztuki, ziemia jako lokata kapitału czy właśnie mieszkania traktowane w taki sposób.
Drugie podejście implikowałoby powstanie jakiegoś sowietu, który dostanie kompetencję decydowania o tym, ile obywatel może posiadać w ramach swoich „potrzeb”, a ile to już będzie „za dużo”.
Trzecie, klasycznie liberalne – za którym się opowiadam – to brak ograniczeń. Jeśli kogoś stać i chce w ten sposób ulokować pieniądze, to jest to wyłącznie jego sprawa. Niech ma i sto mieszkań albo więcej.
Drugie kluczowe pytanie brzmi, czy od nałożenia barier na posiadanie „zbyt dużej” liczby mieszkań cokolwiek się zmieni. Rząd oczywiście nie pokazuje tutaj żadnej analizy, a nie pokazuje jej, bo jej zapewne nie ma, podobnie jak nie było żadnych analiz uzasadniających najbardziej szalone poczynania władzy w czasie pandemii. Można jednak spokojnie założyć, że populistycznie reklamowany efekt tych planów, czyli większa dostępność mieszkań dla „zwykłych Polaków”, się nie pojawi.
Czy bowiem mieszkań brakuje „zwykłym” ludziom dlatego, że jest ich jakaś ograniczona pula, a tę pulą wyczerpują źli spekulanci? Oczywiście – nie. Mówiąc w uproszczeniu – mieszkań powstaje tyle, na ile jest popyt (pomińmy tu czynniki takie jak plany zagospodarowania – one mają znacznie mniejsze znaczenie). Ten popyt wynika zaś z możliwości finansowych kupujących. Inwestorzy takie możliwości mają, zwykli klienci niemal całkowicie je w ostatnim czasie stracili. Złożyło się na to kilka czynników, z których zapewne najważniejszym był wzrost stóp procentowych spowodowany inflacją i wynikający z niego drastyczny z punktu widzenia kredytobiorców wzrost stóp procentowych. A to oczywiście przełożyło się na zmniejszenie dostępności kredytów.
Konsekwencje nałożenia ograniczeń na kupowanie mieszkań w większej liczbie będą łatwe do przewidzenia. Po pierwsze – zmniejszy się zasób mieszkań na wynajem. Mieszkania inwestycyjne są bowiem na ogół wynajmowane. A dochodzi tu jeszcze zagadnienie skrajnie niekorzystnego dla wynajmujących prawa, stawiającego ich w pozycji podporządkowanej wobec najemców. Po drugie – te, które są lub się pojawią, będą jeszcze droższe. Nowe prawo bez żadnych wątpliwości przełoży się przecież na cenę najmu. Nie będzie zatem żadnego zwiększenia dostępności mieszkań – wręcz przeciwnie.
W dodatku, jeśli wierzyć informacjom podawanym w mijającym tygodniu przez RMF, rząd rozważa ograniczenie nie tylko liczby posiadanych nieruchomości, ale też ich łącznej powierzchni, wskutek czego po głowie dostałyby osoby mające powyżej 315 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. Aby się załapać, wystarczyłoby zatem mieć dwa duże mieszkania. Albo jeden trochę większy dom i jedno średnie mieszkanie.
Stare powiedzenie mówi, że gdyby na Saharze rządzili socjaliści, to szybko zabrakłoby tam piasku. Zdaje się, że ten proces w Polsce jest już mocno zaawansowany.
Łukasz Warzecha