Rok 2020 był rokiem przełomowym. Znacznie bardziej niż 2001, kiedy naczelnym zadaniem państwa uczyniono „walkę z terroryzmem”. Oczywiście kosztem praw i wolności obywatelskich. Nie, żebym twierdził, że terroryści nie istnieją albo są niegroźni. Po prostu podejrzanym o terroryzm albo pranie brudnych pieniędzy uczyniono wówczas każdego, nawet babcię, która daruje wnukowi starą kamienicę. Przy okazji zbrukano nawet tak święte zasady, jak tajemnica adwokacka i radcowska, a nad obywatelami rozciągnięto parasol ochronny dobrotliwych służb specjalnych. Tych samych, których teraz wszyscy się podobno boją, bo owe służby podsłuchują i wykorzystują te podsłuchy do zwalczania przeciwników politycznych. Zostawmy jednak tych terrorystów, bo rok pandemiczny był też większym przełomem niż 2007, kiedy to zaczęto walczyć ze skutkami wielkiego krachu finansowego. Od czasu wybuchu pandemii COVID-19, jak w soczewce, skupiły się i urosły bowiem do absurdalnych rozmiarów wszystkie problemy, jakie zaobserwować możemy w zarządzaniu postmodernistycznym, zachodnim społeczeństwem dobrobytu.
Po pierwsze, chodzi o kwestię centralnego planowania. Wydawałoby się, że nie tylko teoretycznie (ze względu na problem rachunku ekonomicznego w socjalizmie), ale też praktycznie (z uwagi na to, że centralni planiści nie mają większego poszanowania dla autonomicznych decyzji i wolności jednostek) skompromitowało się ono w Eurazji w latach 1917–1990. Niemniej, pisałem już wcześniej o tzw. konwergencji systemów gospodarczych i w czasie, kiedy w PRL kwitło dziadowskie i absolutystyczne planowanie przez partię, komitety i państwowe przedsiębiorstwa, w tym czasie na Zachodzie tworzono zręby tak zwanego państwa opiekuńczego. To takie państwo efemeryda, które zaprowadza socjalizm metodami uznawanymi za pokojowe i demokratyczne. W imię ochrony praw „słabszych” (jak na przykład konsumenci i lokatorzy, którzy na skutek tej ochrony stają się najczęściej silniejsi i bardziej nietykalni niż ich rzekomi oprawcy), no i oczywiście zaprowadzenia sprawiedliwości społecznej. Nominalnie się więc od socjalizmu realnego to wszystko niczym nie różni, poza deklarowanym przywiązaniem do demokratycznych wartości.
Rzecz w tym, że to ułuda, bo nie da się zrobić tak, żeby ośrodek państwowy układał ludziom życie w najdrobniejszych szczegółach i jednocześnie szanował ich autonomię. Zamiast więc ludziom wydawać na przykład administracyjne nakazy pracy, aby zrealizować plan, obciążamy ich absurdalnie wysokimi podatkami sięgającymi w sumie połowy dochodu. Państwo to wszystko później „redystrybuuje”, czyli po prostu kradnie jednym, żeby dać drugim. O ile jeszcze państwo zabiera milionerom, żeby nakarmić biedne dzieci, to wszystkim wydaje się to szlachetne. Być może nawet i mi. Jednak kiedy państwo zaczyna zabierać tym, co nie mają kredytu hipotecznego, żeby wspomóc zupełnie zaradnych kredytobiorców, należących do klasy średniej, to mamy do czynienia po prostu z powrotem radykalnego socjalizmu. Już nawet nie takiego, który chce dogodzić biednym i klasie robotniczo-chłopskiej, ale najnormalniej wszystkim, nawet średniozamożnym obywatelom, którzy płynnie mówią po angielsku i francusku oraz preferują home office nad pracą w biurze. Ze sprawiedliwością nie ma to nic wspólnego, natomiast z kupowaniem głosów wyborczych i uzależnianiem ludzi – jak egipskich niewolników – od państwa już sporo. Nasi kredytobiorcy krytykują to pewnie, gdy chodzi o drzazgę w postaci „PiSowskiego pińcset plus”, ale belki w postaci swojego „Kredyt pińcset plus” to już nie widzą.
Oczywiście wszystkie te bolączki centralnego planowania ujawniły się również w trakcie pandemii. Jeśli bowiem chcemy „pokonać wirusa”, to musimy zmusić nawet nie miliony, ale miliardy ludzi, żeby robiły dokładnie to, co im każemy. Nieważne, że jeden z nich jest schorowanym emerytem, który zamieszkuje dom starców, a wirus jest dla niego śmiertelny w 20 proc., gdy drugi jest zupełnie zdrowym i rześkim licealistą, dla którego zakażenie się wirusem to 0,002 proc. albo i jeszcze mniej ryzyka, że umrze. Obaj mają siedzieć w domu do czasu wynalezienia szczepionki (a niektórzy chcieliby nawet dłużej), chociaż pierwszemu ratuje to życie, a drugiemu – wiele na to wskazuje – drastycznie pogarsza jego jakość. Nie tylko zresztą w zakresie zdrowia psychicznego, ale też somatycznego. Innymi słowy, istnieje spore ryzyko, że ten nasz modelowy młodzieniec będzie żył gorzej, krócej, będzie sobie źle radził w szkole, mniej w przyszłości zarobi i może wyląduje w szpitalu psychiatrycznym, które teraz podobno robią się przepełnione w miejsce oddziałów zakaźnych. Podobno to wszystko sprawiedliwe i etyczne.
Innymi słowy, państwo chciało w pandemii nie tylko centralnie zaplanować to, kto może, a kto nie może prowadzić działalność gospodarczą. Zresztą i to było nad wyraz absurdalne, bo w niektórych krajach Europy otwarte mieliśmy kasyna i salony ze striptizem, a w innych w tym samym czasie zamknięte biblioteki i sale koncertowe. Po czynach ich poznacie, więc najwyraźniej odpowiadało to wartościom, jakie wyznają nasi centralni planiści. I wcale mnie to nie dziwi, bo to przecież są utracjusze. Okazuje się bowiem, że zamówili nam po pięć (wówczas dwudawkowych) szczepionek na głowę i teraz prawdopodobnie przyjdzie nam z tego tytułu wyrzucić w błoto okrągłe dziesięć miliardów złotych. Sprawę striptizu przemilczmy, bo nie wypada tutaj cytować Marszałka Piłsudskiego.
Nasi centralni planiści twierdzą także zawsze, że nakładane na nas ograniczenia są „tymczasowe”. Tak tymczasowe, że mija już drugi rok pandemii, a niektórzy nadal chcieliby kazać nosić ludziom maski i mieć wgrane aplikacje śledzące to i owo. Wytrwali w tym już chyba tylko Chińczycy, o których powszechnie wiadomo, że są liberalnymi demokratami, przyjaciółmi dzieci, zwierząt, praw więźniów i mniejszości. Ta tymczasowość jest o tyle pozorna, że żaden planista nie przewidział w 2020 roku potrzeby kolejnego ograniczania prawa obywateli i traktowania ich w najlepszym razie jak małe dzieci, a w najgorszym jak bezrozumne bydło. Skąd mieli przecież wiedzieć, że Putin zaatakuje Ukrainę? W ten sposób płynnie od tego, że nie możemy sami decydować o zabiegach medycznych, jakim się poddajemy, a nawet swobodnie o tym dyskutować w Internecie, przechodzimy do tego, że nie możemy decydować, jakiej stacji słuchamy (bo może być ruska) i porozmawiać sobie o wojnie, bez ryzyka oskarżenia o „foliarstwo”.
Druga kwestia to ograniczenie praw i wolności obywateli na podstawie komputerowego modelowania i prognozowania. Dotyczy to zresztą nie tylko wskaźników stricte ekonomicznych, chociaż i tutaj państwo kilkukrotnie się spektakularnie skompromitowało. Na przykład prezes NBP przez ostatnie dwa lata przekonywał nas, że inflacji albo nie będzie, albo będzie mała i przejściowa. Obecnie przekracza ona próg 10 proc. i jeśli taki trend się utrzyma, na przykład w zakresie wzrostu cen żywności, niedługo być może zmierzymy się z problemem pogłębionego niedożywienia dzieci. Oby nie w środku Europy. Ci ludzie od kredytów we frankach, którzy teraz chcą, żeby państwo im pomogło je spłacać, nie zdają sobie najwyraźniej sprawy, że kilkunasto- lub kilkudziesięcioprocentowy wzrost cen żywności dla niektórych rodzin będzie mógł oznaczać niedożywienie. Czy ja naprawdę jestem podły, gdy powiem, że mam w nosie los kredytobiorców i bardziej mnie interesuje los niedożywionych dzieci, choćby i w Afryce? Kiedyś podobno było to modne.
Z tym modelowaniem komputerowym też się okazało, że jest trochę kicha. Modele covidowe były, przyznajmy, różne. Jedne zakładały, że w liberalnych krajach umrze kilkadziesiąt tysięcy ludzie w krótkim czasie, co się nigdy nie zmaterializowało. Inne były nieco bardziej trafne, ale nadal modelowały tylko jedną czy dwie rzeczy, na przykład liczbę zakażeń i zgonów na skutek jednej choroby, i to w krótkim terminie. Nie mówiły nam, ile ludzi umrze od przerwanych łańcuchów dostaw, zwariuje od siedzenia w domach albo niechodzenia przez rok do szkoły, nie zaszczepi się i umrze na dawniej znane choroby, rozchoruje się na skutek wywołanego izolacją osłabienia organizmu i tak dalej. Szkoda może, że tam, gdzie dane należało wklepać do komputera, akurat tego nie zrobiono. Chodzi o te nieszczęsne zamówienia szczepionek, które można policzyć w głowie, ale umiejętności naszych wybitnych planistów najwyraźniej to przerosło.
Całe to planowanie oparte na modelowaniu komputerowym jest w ogóle bardzo ciekawą sprawą. Okazuje się, że trudno jest trafnie prognozować pogodę w okresie miesięcznym i zorganizować sobie prawidłowo urlop. Już istotne decyzje dotyczące klimatu, energetyki i przyzwyczajeń obywateli się jednak da. Rzecz w tym, że czasami te modele naprawdę zawodzą. Polska Agencja Prasowa opublikowała ostatnio choćby taką notkę: „Gen. Kukuła: wojna na Ukrainie pokazała jak błędne było bezgraniczne zaufanie matematycznym modelom”. Tak samo jak covidowe czy klimatyczne modele nie są w stanie przewidzieć, jak zachowują się i co sobie cenią jeszcze wolni ludzie, tak samo nie były w stanie najwyraźniej przewidzieć woli walki albo splotu różnych przypadków na korzyść Ukraińców.
Na koniec, żeby nie zostawiać Czytelników z samymi takimi pesymistycznymi informacjami, spróbuję podać jakąś budującą informację. Otóż ze względu na narastający konflikt z pracownikami lotnictwa państwo najwyraźniej próbuje temu zaradzić. I zabiera się za centralne planowanie podróży lotniczych. To może jest najlepszy powód, żeby w tym roku naprawdę siedzieć w domu i się nigdzie nie ruszać.
Michał Góra