Czytelnikom znane są zapewne nazwiska dwóch wybitnych, brytyjskich pisarzy zajmujących się fantastyką. Chodzi o C.S. Lewisa i J.R.R. Tolkiena. Wspomnianych myślicieli łączyło jednak więcej niż tylko przyjaźń, narodowość, rozbudowane inicjały i gatunek literacki, którym się zajmowali. Pomimo tego, że wysokobudżetowymi ekranizacjami ich dzieł zachwycają się postmodernistyczne i demoliberalne dzieci bogatych rodziców, to gdyby wspomniani autorzy żyli po dziś dzień, być może uchodziliby za popleczników tzw. „skrajnej” prawicy.
Pierwszy w swoich pismach zawarł bowiem liczne aluzje do chrześcijaństwa. Nie bał się także krytyki naiwnej i nadmiernej wiary w „naukowość”, a więc zjawiska scjentyzmu. Drugi zresztą też był chrześcijaninem, nawet katolikiem, a w świetle dzisiejszych standardów określilibyśmy go być może jako swego rodzaju anarchokapitalistę czy libertarianina. Takie nawiązania przemycał przecież w idyllicznych obrazach rodem z Hobbitonu.
Hobbiton to taka hobbicia wieś. Życie toczyło się tam powoli a poczciwie, nieco jak w naszych rodzimych sielankach kreślonych piórem Mikołaja Reja. Co by się jednak stało, gdyby Hobbiton postanowił zostać „demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”, a jego mieszkańcy uwierzyliby, że wszystkie problemy życia społecznego może rozwiązać prawo administracyjne albo karne?
Ano, po pierwsze, gdyby do Hobbitonu zawitał Gandalf i chciał urządzić pokaz sztucznych ogni, musiałby wpierw uzyskać odpowiednie zezwolenie. W innym wypadku – o ile nie chodziłoby o okres Sylwestra lub Nowego Roku – dostałby grzywnę i zapewne brzydko napisałaby o jego manierach gazety, na przykład „The Shire News”. Stary czarodziej eksplozjami wystraszałby bowiem nie tylko ludzi, ale przede wszystkim zwierzęta. Większości „redaktorek” pewnie trudniej przyszłoby wybaczenie tego drugiego niż tego pierwszego.
Po drugie, gdyby Frodo wraz z drużyną chcieli ruszyć do dalekiej (U)krainy walczyć ze złem rodem z Kremla, to znaczy Mordoru, musieliby najpierw uzyskać zgodę Ministra na zaciąg do obcego wojska. W przeciwnym razie, po powrocie postawiono by ich przed sądem wojskowym i prawdopodobnie skazano. Cóż to za niebywałe ograniczenie wolności, że człowiek (albo hobbit!) – jak chłop feudalny – wrodzony jest od razu w jakieś obywatelstwo, a nawet przynależność do konkretnej formacji wojskowej? Nie można sobie tego zwyczajnie wybrać i identyfikować się, z czym się chce?
Po trzecie, Merry i Pipin nie zapaliliby sobie legalnie żadnego „ziółka z fajki”, bo w państwie opartym na zasadach sprawiedliwości społecznej, dyktacie prawa administracyjnego oraz kryminalizacji wszystkiego, co się rusza albo nawet i nie rusza, niektóre rośliny nie mogą sobie, ot tak po prostu, rosnąć ani być konsumowane. A, przepraszam! Konsumować, to je i owszem legalnie można, bo ustawa tego wprost nie zabrania. Nie wolno ich jednak komuś „udzielać” ani samemu „posiadać”. Powstaje pytanie, czy można więc w zgodzie z prawem jedynie zeżreć liście wprost z krzaka, nie używając przy tym rąk? A co do tego, czy z samego faktu konsumpcji (a więc badania składu chemicznego płynów w naszym organizmie i wyciągania retrospektywnych wniosków) wynika również fakt nielegalnego „posiadania”, to orzekałby już Sąd Najwyższy Shire, czyli hrabstwa, w którym położona jest gmina wiejska Hobbiton. Sąd ten w różnych okresach swojej działalności przedstawiłby zresztą trzy odmienne wykładnie, od których zależałoby to, czy pójdziemy ostatecznie siedzieć, czy jednak nie.
Po czwarte, zaraz po powrocie z wyprawy wojennej, hobbici musieliby zarazem przemyśleć, czy sprowadzone łupy podlegają opodatkowaniu. Kiedyś myślałem, że takie rozważania to tylko kwestia absurdalnego humoru, rodem z audycji „Za chwilę dalszy ciąg programu”. Wojciech Mann i Krzysztof Materna zastanawiali się przecież w jednym z odcinków, czy nawet rycerz i trup muszą opodatkować swoje dochody. Okazało się, że tak. Opodatkować ich nie musiała tylko pewna dama, która na pytanie „Kim Pani jest z zawodu?” bez ogródek odpowiedziała „Jestem prostytutką”. Co ciekawe, z doniesień prasowych wynika, że życie pisze lepsze scenariusze z gatunku „czarny humor”, skoro ukraińskie służby skarbowe rzeczywiście zostały zmuszone orzec, czy obywatele tego kraju muszą płacić podatek dochodowy od czołgów zagrabionych rosyjskiej armii. Ukraina wprawdzie „welfare state” jeszcze nie jest, bo ma wiele cech państwa postsowieckiego (np. problemy z korupcją i oligarchami), ale najwyraźniej chce się nim stać. Jest to bardzo interesujące, bo państwo to – o ile szczęśliwie wyzwoli się spod jarzma Moskwy – przejdzie transformację od autorytarnego „gorącego socjalizmu” w kierunku demokratycznego „zimnego socjalizmu” (rozróżnienie to zaproponował F. A. von Hayek). Do absurdów administracyjnych Ukraińcy będą wszakże przyzwyczajeni, bo są one tożsame w obu systemach. Wracając do zasadniczego wątku, to Ukraińcy podatku od złupionych czołgów podobno jednak nie będą musieli płacić. Całe szczęście zatem, że wojny nie ma w Polsce. Taka, na przykład, poznańska skarbówka uważałaby może, że od wszelkich pojazdów bojowych podatku dochodowego płacić nie trzeba. Bydgoska z kolei, że tylko od wozów opancerzonych i haubic o wartości poniżej dziesięciu milionów rubli, ale od droższych pojazdów i wszystkich czołgów już tak. Łódzcy urzędnicy stanęliby być może na stanowisku, że wsio rawno, PIT płacić trzeba od wszelkich zdobyczy wojennych, niezależnie od ich rodzaju i wartości. Na koniec sprawą zająłby się Naczelny Sąd Administracyjny w Warszawie, który w ciągu pięciu lat wydałby dwie sprzeczne ze sobą interpretacje tych samych przepisów. Po zżarciu zakazanego ziela wprost z krzaka i zagarnięciu wrażego czołgu, bez późniejszego złożenia deklaracji podatkowej, obywatel wciąż by więc nie wiedział, czy jest „w prawie”, czy już popełnia przestępstwo. Gdyby jeszcze przyszła epidemia albo jakiś inny kryzys, to by mu rząd ukradkiem zawiesił bieg terminu przedawnienia odnośnie do skutków tych wszystkich czynów, i obywatel trwałby tak w niewiedzy i niepewności przez kilkanaście lat, czy mu wstecznie nie dowalą odsiadki i domiaru.
Być może dla Hobbitonu stanie się państwem opiekuńczym i oddanie części swojej wolności w ręce urzędników, niekiedy zagranicznych, to jedyna droga ku bezpieczeństwu i cywilizacji. Czy starsze hobbity nie mogą sobie jednak czasem przysiąść przy ognisku i pogawędzić, że lepiej to drzewiej bywało?
Michał Góra