Przemka nigdy nie spotkałem na żywo. Korespondujemy jednak od czasu do czasu i śledzimy swoje publikacje. Jest to zaleta mediów społecznościowych. Dzięki nim można poznawać ludzi, których inaczej można było nigdy nie spotkać nawet w tak zapośredniczony sposób. Jego książka „Mity i zaklęcia XXI wieku” trafia w mój gust dlatego, że jest wielowątkowa, spina ze sobą różne punkty widzenia, można w niej znaleźć odwołania zarówno do wysokich rejestrów ludzkiej twórczości pisarskiej, głównie filozoficznej, jak i do przykładów dobrych, ale jednak popkulturowych prób ubrania takiej lub innej myśli w słowa. Porusza przy tym ważne tematy. Przede wszystkim aktualność mówienia o micie jako pewnym zjawisku, które wcale nie zniknęło, ma się doskonale w XXI wieku. I występuje też w tytule tego felietonu. Powołując się na Arkadię, można jednym słowem powiedzieć tak wiele. Mit może być też przydatną bronią przeciw nieprzemyślanym, ale modnym bzdurom, autor nazywa je na potrzeby swojej książki „zaklęciami”. Dobrze się to czyta. I skoro piszę w niedzielę, dzień przeważnie poświęcany przeze mnie na nadganianie, to skupię się tylko na jednym wątku „Mitów i zaklęć”. Na problemie czasu wolnego. To zagadnienie obecnie w książce tylko marginalnie. Ale niezwykle istotne dla całości wypowiedzi, jaką jest propozycja Przemysława Staciwy.
Jest to też zagadnienie, które bardzo mnie interesuje. Czas wolny może mieć niezwykłą, transformacyjną moc, kiedy jest twórczo wykorzystany, kiedy z dystansu pozwala spojrzeć na codzienność. Może być też jednak niszczący, czekanie to ostatecznie też jakaś forma czasu wolnego, ale przecież między czekaniem a wakacjami nie ma znaku równości. Wakacje nie są po prostu czekaniem na powrót do pracy.
Czas wolny to również zagrożenie obfitością, klęską urodzaju. Myślę o tym, czy umiałbym sobie z nim poradzić, gdybym miał go więcej. Pewnie tak. Ale czy taką umiejętność ma każdy?
Przemek Staciwa słusznie otwiera swoją książkę powołaniem się na Viktora Frankla i jego przestrogę dotyczącą tego, że automatyzacja produkcji spowoduje coraz więcej godzin wolnych od pracy. Ale zarazem problem, co z nimi zrobić. Mądrze też nawiązuje do przymusowych „ferii”, jakie mieliśmy w 2020 r. w związku z pandemią koronawirusa. Był to, jakby nie patrzeć, festiwal czasu wolnego, ale na pewno nie wakacje. W naszej już XXI-wiecznej rzeczywistości coś na kształt rozwiązania problemu nadmiaru tego pierwszego to wzrost znaczenia rozrywki oraz jej mieszanie się z na pozór lub przynajmniej do niedawna poważniejszymi formami przekazu. Rozrywka ma pączkować w czasie wolnym trochę jak popcorn w mikrofalówce. Ma wypełnić całą torbę. Zapchać ją. Finalnie dostajemy więc oprócz entertainment także infotainment i edutainment. I to samo w sobie nie jest złe, bo popularyzacja czegoś poprzez zabawę nie jest problemem, o ile proponowany materiał jest na dobrym poziomie. Przeważnie jednak, tak było zresztą zawsze, większość napisanych książek, felietonów, wierszy, nagranych filmów, podcastów, zaśpiewanych piosenek, opowiedzianych historii jest przeciętna albo nawet słaba. Dlatego też obecny poziom szorujących brzuchem po ziemi mediów wszelkiego sortu to nic nowego, po prostu rozmowy z magla prowadzone są teraz na tik toku, a pensjonarskie fantazje są wydawane pod szyldem powieści obyczajowych. Problemem jest ich nadużywanie, to wypchanie czasu wolnego rozrywką, które podchodzi pod doomscrolling: bezsensowne i przede wszystkim beznamiętne przewijanie coraz bardziej automatycznie produkowanych treści, jakie zasilają nasze media społecznościowe. Te same, które dobrze wykorzystane umożliwiają nawiązywanie wartościowych kontaktów. Ale, takie mam wrażenie, patrząc na to, co podpowiada mi Facebook, to pierwotne zastosowanie staje się coraz bardziej niszowe. Media społecznościowe z Internetu, jaki łączył, coraz bardziej upodabniają się do telewizji czy innych mediów masowych. Mamy być odbiorcami przekazu. Platformie bardziej opłaca się więc mój inny rodzaj zaangażowania, taki, który tak naprawdę nie angażuje, ale otępia.
Właśnie ten brak namiętności jest tu problematyczny. Nadmiar treści, jakichkolwiek, zobojętnia. Oczywiście mieliśmy już coś podobnego w przeszłości. Zapping, a więc przełączanie pilotem kanałów w telewizji, to dziadek doomscrollingu, jego przodek z czasów, kiedy myśleliśmy, że rozrywka pójdzie w kierunku, o jakim pisał David Foster Wallace w „Niewyczerpanym żarcie”. Jednej z prób podjętych w latach 90. zmierzenia się z problemem teoretycznie sformułowanym już wcześniej, „zabawienia się na śmierć”. Tyle że telewizora z pilotem nikt nie nosił w kieszeni. A teraz bycie narażonym na przewijanie pustego i generycznego kontentu może się zdarzyć prawie wszędzie.
Jest to, na co zwraca uwagę Przemysław Staciwa, jakaś forma dziwacznego wychowywania. Media zamiast nas informować, starają się nas wychować, także te społecznościowe. Paternalizm państwowy zostaje więc wzmocniony tym korporacyjnym, a obie te instytucje, zbyt silne państwa i naśladujące je korporacje, częściej się uzupełniają, niż szachują. Jest to też jednak, coraz częściej, wychowywanie do bierności, przetykanej tu i ówdzie coraz mniej merytorycznymi sporami o sprawy coraz wyraźniej wyzute z kontekstu. Rozwiązania? Tak naprawdę nie jest nim więcej pracy, choć to brzmi jako pierwsza, najbardziej sensowna alternatywa. Rozwiązaniem musi być wymyślenie spożytkowania czasu wolnego i tego, co w nim zrobić. Być może też zaakceptowanie, że większość z nas będzie w nim robić dosłownie nic. Przewijać media społecznościowe, przerzucać kanały w co bardziej tradycyjnych domach. To będzie jednak obciążeniem dla naszych demokracji. Kłamstwa i półprawdy świetnie się niosą w takich warunkach. Tymczasem prawie żadnej debaty na temat czasu wolnego nie ma, a szkoda. Chyba jesteśmy na nią zbyt zapracowani i zbyt pochłonięci innymi zajęciami.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie