Przez stulecia dostęp do wiedzy był skrajnie ograniczony. Źródła pisane były w depozycie klasztorów i urzędów królewskich. Dopiero wynalazek druku i następujący kilkaset lat po nim rozwój prasy kierowanej do mas sprawił, że słowo pisane stało się powszechne. Jako ciekawostkę mogę podać, że tygodniowa edycja dziennika „New York Times” zawiera więcej informacji, niż XVIII-wieczny człowiek przyswajał przez całe swoje życie. Dziś cały dorobek ludzkości jest dosłownie w zasięgu ręki. Nasze smartfony czy komputery poprzez internet oferują dostęp do wiedzy wytworzonej przez całe poprzednie tysiąclecia i powstałej w najdalszych zakątkach świata. Automatyczne tłumaczenie stron wyeliminowało nawet barierę językową w dostępnie do słowa pisanego czy mówionego. Fakty te powinny sprawić, że obiektywna wiedza powinna dziś królować. Powinniśmy być epoką ludzi oświeconych, znających przeszłość i wyciągających z niej wnioski oraz krytycznie patrzących na rzeczywistość. A jednak…
W gąszczu i zalewie informacji na wierzch zaczęła wychodzić pseudonauka, teorie spiskowe podważające osiągnięcia medycyny, fizyki, czy zaprzeczające nawet faktom historycznym. Upraszczamy skomplikowany świat, by móc cokolwiek wyciągnąć z zalewu informacji i trudnego, naukowego języka. Dodatkowo dochodzą przedstawiciele tzw. cancel culture, chcący cenzurować niewygodne fakty i informacje.
Zjawisko antynauki dotarło także do świata nauk ekonomicznych. O ile ekonomia polityczna jest z nami od dekad, o tyle zaprzeczanie obiektywnym zasadom ekonomii pozytywnej przeżywa swój nie tyle renesans, ile prawdziwy rozkwit. Z ust najważniejszych polityków w Polsce jak i na świecie możemy usłyszeć, że znane reguły ekonomii już nie działają. Do gremium polityków, którym prawa ekonomii dokuczają przy realizacji swoich utopijnych modeli gospodarek czy idei podziału dóbr, dołączają także niektórzytzw. eksperci i naukowcy. Także oni deklarują, że dziś w ekonomii nic nie jest pewne, a ekonomia czy polityka finansowa zaczęły wreszcie służyć ludziom, a nie dogmatom i „żelaznym prawom”, że bez trudu można znaleźć „pieniądze na różne cele, których przez ćwierć wieku nie było, bo przecież nie mogło być – jako sprzecznych z żelaznymi prawami naukowej ekonomii”.
Oczywiste jest, że powinniśmy dopuszczać inne, nowe opinie oraz innowacyjne podejście do myśli ekonomicznej, tym bardziej że faktycznie zmieniają się realia społeczne i gospodarcze. Jednak te wymyślne idee są zdecydowanie szybciej niż później weryfikowane przez empirie. Jeszcze rok temu mogliśmy przeczytać teorie, że w rozwiniętych państwach zjawisko inflacji oraz wysokich stóp procentowych może zostać zapomniane. Tak jakby w Polsce dodruk 147 mld zł w ciągu roku nie miał sprawić, że wartość pieniądza spadnie. Tak jakby zwiększenie podaży pieniądza w USA od lutego 2020 r., do lipca 2021 r. o jedną trzecią miało nie zaskutkować po czasie skokiem cen. Dziś banki centralne na całym świecie wydają się być zdumione tym zjawiskiem.
Wciąż znajdują się tacy, którzy mówią, że trzycyfrowy poziom zadłużenia publicznego nie jest niczym ryzykownym. Wciąż funkcjonują tacy, którzy nie dostrzegają, że regulacje (czy to w postaci zwiększonych obciążeń podatkowych, czy bardziej skomplikowanego prawa) zwiększają koszty prowadzenia biznesu, a co za tym idzie – cen na półkach sklepowych. Wciąż są tacy, którzy wierzą, że poziom inwestycji napędzi ustawa, a nie zapewnienie przewidywalności prawa. I tacy, którzy wierzą, że w okresie najwyższej od dekad inflacji, właściwym działaniem jest obniżka stóp procentowych (to Turcja), czy zwiększanie ekspansji fiskalnej (to Polska wypłacająca w tym roku 14. emeryturę).
Rzeczywistość udziela politykom i ekonomicznym niedowiarkom srogiej lekcji. Klasyczna szkoła ekonomii się sprawdza. Nadal obowiązują prawa matematyki, rachunku ekonomicznego i zdrowego rozsądku. Może czas na właściwe nazywanie tych, którzy temu zaprzeczają. Są to zwykli ekonomiczni denialiści.
Piotr Palutkiewicz