Debata o tym, ile dni w tygodniu powinniśmy pracować, już się dzieje i to jak najbardziej na serio. Niedawna konferencja Open Eyes Economy Summit, czyli jak najbardziej mainstream, pomieściła w sobie ciekawą sesję pt. Co zyskuje praca, kiedy przestaje być centrum życia? I choć oczywiście pytania na konferencjach nie znajdują jednoznacznych odpowiedzi (o czym zresztą w jednej ze swoich książek pisał Jacek Dukaj, również obecny na kongresie jako mówca, choć w innym temacie), to już samo ich postawienie pokazuje, że coś się gdzieś dzieje i że debata na wydarzeniu będzie skapywać w dół. Prędzej czy później o tym, ile dni w tygodniu powinien pracować księgowy, a ile górnik, i czy dokładnie tyle samo, będą rozmawiać nie tylko najważniejsi menedżerowie, ale też kadrowi, a także sami liniowi pracownicy.
Póki co ośmiogodzinny dzień pracy pięć dni w tygodniu jawi się jako gambit, którego lepiej nie ruszać, aby nic nie zepsuć. Spędzanie, niekiedy bezproduktywnych godzin w biurze, ma być trybutem, który płacimy w zamian za uporządkowane życie, w którym to praca od poniedziałku do piątku odpowiada za kręgosłup nadający formę całej reszcie. Owszem, godzimy się z tym, że nasza sprawność i sprawczość nie będzie najwyższa, ale dostajemy coś w zamian, a mianowicie poczucie, że tak przecież pracują jeśli nie wszyscy, to na pewno większość i że do właśnie tak uszytego tygodnia, miesiąca, roku, życia w pracy – najlepiej będzie przykleić nasze życie. Obudowując nim etat.
Rośnie jednak liczba zajęć, które wymagają bardziej elastycznego harmonogramu, tak naprawdę zresztą zawsze było ich sporo. Powszechne i nie tak zresztą odległe doświadczenia z pracą zdalną dodatkowo dynamizują postawienie sobie pytania o to, czy pięć dni po osiem godzin to naprawdę najlepsza z możliwych alternatyw. I jeżeli Belgia zupełnie niedawno mówi, że niekoniecznie, dając przy tym możliwość pracy cztery dni w tygodniu po 9.5 godziny, to i my powinniśmy przemyśleć, czy aby nie pora na korektę.
Jest i druga strona. Rozumiem rzecz jasna nie tylko niechęć do zmian, ale też jej niekiedy mądrą podbudowę i z nimi też musi się mierzyć mój liberalny, proreformatorski zapał. Nie chcemy obudzić się w świecie, w którym wielu Wielkich Bratów upostaciowionych w menadżerach, współpracownikach, odczłowieczonych w algorytmach zliczających czas i kliknięcia, będzie bardziej nieznośna niż obecne osiem godzin i w dodatku obecna także w domu, niemożliwa do wyłączenia. Wymieszanie się pracy z życiem osobistym także w zawodach, gdzie dotychczas te dwie przestrzenie były zupełnie lub prawie zupełnie rozdzielone, to niestety ryzyko, które trzeba będzie jakoś złamać, bo grozi nam to, że praca nadal będzie szkieletem życia – ale tym razem płynnie połączona z czasem po pracy, a więc tak naprawdę jeszcze ważniejsza, bo amalgamatyczna. A przecież praca powinna być celem samym w sobie tylko dla tych, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić bez niej.
Na pewno potrzebna jest odwaga do eksperymentowania, bo dzisiaj nikt z nas nie wie, który system i dla kogo będzie najlepszy, będzie dawał najwięcej satysfakcji, zysku, najlepiej równoważył potrzeby różnych interesariuszy każdej firmy. Takich eksperymentów powinno być wiele, bo dzięki temu prędzej będziemy znajdować nowe optima dla różnych ról w różnych branżach. Kodeks pracy powinien umożliwiać elastyczność i łatwość do podejmowania nowych wyzwań. Jednocześnie, jeśli takie zmiany trafią akurat na ten okres koniunktury na rynku pracy, który nazywamy rynkiem pracodawcy, to zmiany mogą wcale nie być dobrze zapamiętane przez pracowników którzy w przyszłości ich nie poprą. Bo ich utrudnione przejście do innej firmy połączone z większą łatwością do eksploatowania ich wolnego czasu także po pracy nie da im ku temu argumentów.
Spójrzmy jednak jeszcze dalej. Czy do rozmowy o tym, ile dni w tygodniu to już etat, nie powinna być zaproszona szkoła? Przychodzenie na ósmą, zupełnie jak rodzice do pracy, to w dzisiejszych czasach już tylko znamię przechowalni, którą szkoła być nie powinna. Harmonogram lekcji też można ułożyć inaczej, przeplatać zajęcia zdalne z tymi w salach, budować nowe konfiguracje i odchodzić od klas zbudowanych niczym oddział, gdzie sierżant – nauczyciel stoi na czele uczniów. To wszystko jest możliwe, choć nie od razu i nie wszędzie, ale mam nadzieję, że kiedy debata o tygodniu pracy wejdzie na swoje wysokie obroty – dowodem na to będą taksówkarze, którzy sami będą o to zagadywać – porozmawiamy też o szkole. Ostatecznie przyszli pracownicy mogliby uczyć się lepiej wykorzystywać czas już właśnie tam.
Marcin Chmielowski
* autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości