Po protestach w sprawie lockdownów i szczepień, systemowego rasizmu czy prawa do posiadania broni, w Ameryce Północnej przyszedł czas na kolejną wojenkę kulturową.
Rzecz się oczywiście rozchodzi o prawo do aborcji. Federalny Sąd Najwyższy uchylił bowiem precedens związany z wcześniej wydanym orzeczeniem w sprawie Roe vs. Wade. Tym samym uznał de facto, że konstytucja federalna nie gwarantuje obywatelkom wprost prawa do aborcji. Wbrew pozorom nie równa się to wcale wyrażeniu negatywnego, moralnego osądu samej praktyki. Oznacza to właściwie tylko tyle, że kwestię tę mogą uregulować dowolnie legislatywy stanowe, a więc uprawnieni reprezentanci lokalnej społeczności. Zwolenników nieskrępowanego prawa do aborcji – którzy w USA akurat formalnie sami mienią się „demokratami” – przeraża więc nic innego, jak tylko perspektywa demokratyzacji procesu podejmowania decyzji w tej kontrowersyjnej sprawie.
Dla Polaków istotniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie, dlaczego znaczenie tego orzeczenia wykracza poza symboliczną sferę wygranej obozu pro-life w jednej ze współczesnych bitewek kulturowych? Chodzi bowiem także o ułożenie stosunków pomiędzy scentralizowaną federacją czy unią a organami stanowymi lub krajowymi.
W świetle aktualnie dominującej narracji o potrzebie federalizacji Unii Europejskiej, filozofia stojąca za uzasadnieniem amerykańskiego wyroku ma na nas niebagatelny wpływ.
Zgadzam się bowiem z logiką orzeczenia Sądu Najwyższego, że w braku wyraźnego zastrzeżenia jakiejś kwestii (zwłaszcza obyczajowej) do wyłącznej kompetencji państwa, federacji czy unii, sprawa ta powinna być rozstrzygana na możliwie najniższym poziomie. Jest to zgodne z duchem ugruntowanej zasady pomocniczości, która przejawia się w tym, że bardziej scentralizowany i potężniejszy organizm ingeruje w życie społeczne tylko wtedy, kiedy instytucje lokalne jakiegoś problemu rozwiązać nie będą mogły.
Po pierwsze, to absurdalne, aby twierdzić, że organy stanowe czy krajowe z problemem regulacji aborcji sobie technicznie czy organizacyjnie nie poradzą. Wystarczy uchwalić zaledwie kilka przepisów. Można jedynie próbować argumentować, że organy lokalne nie sprostają temu zadaniu w wymiarze intelektualnym lub moralnym, ale to przejaw antydemokratycznej arogancji, charakterystycznej dla współczesnych elit. Po drugie, trudno utrzymywać, że takie same przekonania moralno-etyczne panują w Teksasie i w Nowym Jorku, w Amsterdamie i w Białymstoku. We współczesnej rzeczywistości coraz częstsze są jednak nieskrywane nawet starania różnego rodzaju technokratów – jurydycznych, scjentystycznych i im podobnych – aby apodyktycznie i z pominięciem demokratycznych procedur narzucać ludziom swoje przekonania na sprawy obyczajowe i kulturowe pod płaszczykiem eksperckiej neutralności.
Ostatnie orzeczenie Sądu Najwyższego USA z tym zrywa i oddaje władze w ręce ludu. I bardzo dobrze. Organy i sądy unijne powinny się temu trendowi bacznie przyglądać.
Michał Góra