Donald Tusk jest już emerytem. Z racji swojej dawniejszej pracy jako przewodniczący Rady Europejskiej i osiągnięcia wieku, który umożliwił mu taki krok, pobiera on comiesięczne świadczenie w wysokości ok. 21 tys. zł. brutto. Co prawda emerytura europejska, czyli taka, jaką mogą dostać pracownicy struktur unijnych, powinna być mu przyznana wtedy, kiedy skończy 66 lat, ale przeszedł na nią rok wcześniej.
Tak błaha sytuacja, bo w kategoriach tego, co dzieje się na naszym kontynencie naprawdę jest ona bez znaczenia, oczywiście zapaliła lampkę w wielu redakcjach. Bo skoro Tusk i emerytura to wypada przecież przypomnieć o tym, że ten sam Donald Tusk, ale jako polityk krajowej a nie europejskiej ligi, podniósł wiek emerytalny do 67 lat.
Była to decyzja ze wszech miar słuszna. O niedojrzałości naszego życia politycznego świadczy natomiast to, że przez kolejny obóz rządzący została ona cofnięta.
Ale najpierw trochę o tym, jak być powinno. A powinno być tak, że nie ma czegoś takiego jak „wiek emerytalny”, bo państwo w ogóle nie powinno ingerować w to, jak kto oszczędza na swoją starość, w jakie aktywa inwestuje i kiedy w ogóle chce przejść na emeryturę. A trzeba też przyznać, że na pewno będą tacy, którzy przynajmniej spróbują – nie zawsze z musu, czasem z wyboru – pracować do śmierci. Rola państwa powinna polegać na ściganiu i karaniu tych, którzy oszczędzających naciągnęli na szwindle i sprzeniewierzyli ich środki. Może też polegać na dostarczaniu stabilnej i możliwie nieinflacyjnej waluty ułatwiającej przenoszenie wartości w czasie.
Jest jednak oczywiście inaczej. Po pierwsze, chcielibyśmy widzieć naszych współobywateli jako jednostki odpowiedzialne przynajmniej na tyle, aby umieć wyciągnąć jakieś wnioski z bajki o koniku polnym i mrówce. Rządzący jednak zakładają, że mrówek jest mniej. Możliwe, że wyjątkowo mają tutaj rację, co u polityków jest zjawiskiem niezwykle rzadkim. Po drugie, wiek emerytalny to obecnie forma kompromisu pomiędzy tym co jest w stanie wytrzymać system emerytalny a tym, że każdy chciałby pracować jak najmniej – i dostawać za to jak najwięcej.
Oba końce tego splątanego kłębka emerytalnych problemów są dziś wyjątkowo postrzępione.
System emerytalny w Polsce nie jest w stanie wytrzymać już cokolwiek więcej. Pobierających emerytury przybywa, a to oznacza, że mogą być one już tylko niższe – chyba że będą dofinansowywane z zadłużania wnuczka i przekazywania tych środków babci. I to się oczywiście dzieje. Dodatkowo, trzynaste i czternaste emerytury, oprócz bycia formą wyjątkowo perfidnego przekupstwa politycznego, są też rozkręceniem spirali oczekiwań. Bo gdzie jest granica? Przecież każdy teraz może powiedzieć, że należy mu się coś jeszcze. Nie ma więc racjonalnej granicy, rozdawnictwo trwa. Jego ukrócenie będzie odebrane jako atak. Na którym oczywiście politycznie pożywią się obrońcy emerytów.
Przesunięcie wieku emerytalnego z powrotem na 67 lat, i to koniecznie równego dla obu płci, czyli tak, jak zrobił to rząd PO-PSL, jest dziś oczywiście rozwiązaniem złym, ale jednocześnie – najmniej złym. Złym dlatego, że cały czas to poruszanie się w paradygmacie państwa jako gwaranta emerytur i robienie z nich sprawy publicznej, a nie prywatnej, którą może rozwiązać rynek. Najmniej złym dlatego, że to jednak reforma idąca w dobrym kierunku, pozwalająca na bronienie się państwowego systemu emerytur trochę dłużej. Nie sądzę, choć przyznaję, że nie liczyłem tego, na ile taka decyzja w ogóle mogłaby poprawić sytuację młodych, bo pamiętajmy, że emerytura to tak naprawdę pewna egzemplifikacja umowy społecznej (której nikt z nas nigdy nie podpisywał – doda zawsze każdy libertarianin). W tej chwili emeryci są tą stroną, która płacących im świadczenia zmusza do nadmiernych obciążeń, bo w systemie emerytalnym opartym o zastępowalność pokoleń tak właśnie jest, to pokolenie młodsze płaci starszemu. Ci starsi jednak, choć na wielu polach społecznej szachownicy są słabsi, to akurat przy urnach wyborczych silniejsi. Bo zdyscyplinowani i liczni.
Niestety, złośliwości, krytyka i żarty z Donalda Tuska, wytykanie mu tego, że pobiera emeryturę już jako 65 latek, choć sam optował za wyższym wiekiem emerytalnym, pokazują brutalną prawdę. Bo nie jest nią to, że w obecnym systemie wiek emerytalny trzeba podnieść – to akurat wiedzą wszyscy. Jest nią coś innego. To, że jego zmiana to polityczna mina, której nikt nie będzie chciał rozbroić. Komu wybuchnie ona w twarz? Zgadza się, najmłodszym. No chyba, że wyjadą oni żyć i pracować do kraju, gdzie mieszkają trochę odważniejsi i lepiej znający matematykę politycy.
Marcin Chmielowski
* autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości