W ostatnim czasie mogliśmy się zetknąć z dwoma wydarzeniami o charakterze medialno-kulturalnym, które miały pewną cechę wspólną. Z jednej strony mówiono dużo o szacunku, otwartości, konieczności dialogu oraz pojednania między Polakami. Z drugiej, wszystko to czyniono, nie zachowując pewnej symetrii, waląc adwersarza pałą po głowie i odmawiając mu jakiejkolwiek legitymizacji w życiu społecznym. Już nawet jako racjonalna technika negocjacyjna, takie postępowanie nie może się przecież sprawdzić. A chodzi mi o opisany wcześniej koszaliński skecz kabaretu Neo-Nówka, ale także o finał dwudziestego ósmego „Pol’and’Rock Festival”, niegdyś popularnie zwanego „Woodstockiem”.
Kabareciarze przez większą część skeczu kpili sobie przecież nie tyle z polityków, ile z wyborców rządzącej koalicji. Nie chodzi mi wcale o to, że nie ma ku temu zupełnie żadnych podstaw, ale o to, że zrobiono tak bez cienia wątpliwości: są to ludzie niemądrzy, zacofani, hipokrytycznie popierający rozwiązły kler i myślący, że pieniądze same wypadają z bankomatu. Nie obyło się zresztą bez wulgarnego języka. Jednocześnie zbyt wiele nie naśmiewano się już z poglądów wyborców opozycji, a przecież jest z czego i dobry komik powinien temu – trudniejszemu zresztą – zadaniu sprostać. Jeśli „walono” w opozycję, to absurdalne argumenty wkładano w usta fanatycznego zwolennika koalicji, jednocześnie je jakby wypaczając i podając na tacy jako niestrawny produkt. Ostatecznie puentą skeczu zdawało się być narzekanie na „naszą głupią kłótliwą cechę narodową”. Z konieczności jednak ktoś, kto przypuszcza jednostronny i zmasowany atak, musi się spodziewać defensywnej postawy obiektu swoich drwin. To dialogowi ani koncyliacji nie sprzyja.
Podobnie zachował się Jurek Owsiak, który przy okazji zakończenia ostatniej odsłony festiwalu przez wszystkie przypadki odmieniał otwartość, szacunek i tak dalej. Nie podarował sobie jednak żartów w stylu „Motyla noga PiS!”, nawiązując do ordynarnego okrzyku, który już rok temu zrobił pewną karierę na festiwalu. Wprost też i w pochwalnym tonie przywołał „żart Neo-Nówki”, co pokazuje tylko, że bańki informacyjne występują po wszystkich stronach dyskursu. Nie chcę tutaj uprawiać taniej, anty-owsiakowej propagandy, z jakiej znane są niektóre konserwatywne gazety i rozgłośnie. Doceniam Jurka Owsiaka za efekty jego działalności charytatywnej (zetknąłem się w swoim życiu ze sprzętem szpitalnym i badaniami ufundowanym przez WOŚP) i mimo wszystko smykałkę do organizowania spektakularnych wydarzeń kulturalnych, których nie uważam wcale za przesiąknięte złem dzieło szatana. Nie mogę zarazem nie wytknąć, że proponowana otwartość i dialog najwyraźniej miałaby polegać na odmówieniu drugiej stronie podmiotowości, przystawieniu jej pistoletu do głowy i grzecznym zażądaniu wyznawania dokładnie takich samych wartości i ideałów, które „my” już dogmatycznie wyznajemy. Co kuriozalne, wszystko to odbywało się przy akompaniamencie piosenki Piotra Bukartyka „Z tylu chmur”, która najwyraźniej jest pochwałą radykalnego pluralizmu i relatywizmu. W refrenie wyśpiewano przecież: Bo choć jedno nad nami niebo // Każdy co innego widzi w nim. Zdajemy sobie chyba sprawę, że na niebie „czarną” mają prawo widzieć konserwatyści, a „różową” chmurę już liberałowie. Albo na odwrót.
Wymuszony zatem konformizm i próby uniformizacji myślenia uznałbym raczej za wadę tego rodzaju postaw i oznakę, że nie mamy tu tak naprawdę do czynienia ani z pełnym pluralizmem, ani demokracją liberalną. Poza tym ludzkość najpewniej zawsze będzie dzielić się na środowiska bardziej oraz mniej progresywne. Gdy bowiem nawet zatryumfuje już jakiś postępowe przekonanie, na przykład pogląd o równouprawnieniu kobiet, to z czasem się zdezaktualizuje, gdy część biologicznych kobiet-feministek opowie się przeciwko prawom osób trans. Przestałem już uważać argument z równi pochyłej wyłącznie za chwyt erystyczny lub błąd w logicznym rozumowaniu. I wtedy feministki podziela się dalej na te ultra-postępowe i te mniej-postępowe, nienawidzące się nawzajem bardzo serdecznie. Podobnie było z walczącymi ze sobą frakcjami „natolińczyków” i „puławian” w PZPR, a tak naprawdę nawet z bratobójczą wojną w ramach tworu, jakim miał być onegdaj PO-PiS. Niewielu pamięta, że były to zbliżone politycznie środowiska tzw. postsolidarnościowej centroprawicy. Cały ten problem jest zresztą znany co najmniej od czasów rewolucji francuskiej, gdy Georges Danton wypowiedział ponadczasowe słowa, że „Rewolucja (…) pożera własne dzieci.”.
Niezależnie od tego wadliwie wydaje się przekonanie, że to tylko „PiSowcy” się zradykalizowali. Jeśli za punkt wyjścia przyjmiemy „PO-PiS”, to obie jego części składowe odjechały w przeciwnych kierunkach. Jedna w prawo, migdaląc się do radykalnej prawicy populistycznej, twardych eurosceptyków itd., a druga w lewo – przejmując retorykę uliczno-obyczajowej lewicy. Proszę mi wierzyć, że jeszcze kilkanaście lat temu w politycznym interesie dawnych gdańskich liberałów nie byłoby publiczne pochwalanie pewnych przekonań moralno-obyczajowych, które dzisiaj charakteryzują to środowisko. Najlepszym zresztą przykładem na radykalizację obu obozów jest to, że opozycja coraz częściej odgraża się scenariuszem twardego i ostatecznego rozwiązania kwestii pisowskiej. Na podobne zaczepki odpowiedział najwyraźniej Jerzy „Bayraktar” Lubach na portalu niezalezna.pl, kiedy to stwierdził, że Pora na stan wojenny, wymierzony oczywiście w opozycję. Moim skromnym zdaniem język debaty publicznej zaczyna być nieakceptowalny i stanowi tylko preludium do fizycznej agresji.
Wracając jednak do wcześniejszego wątku, jeśliby rzeczywiście dzisiejsi polscy progresywiści „wygrali” (a myślę, że w czasie festiwalu w Czaplinku mieliśmy do czynienia z ich nadreprezentacją i świętem w rodzaju Bachanaliów) poprzez symboliczne chociażby zgilotynowanie przeciwnej strony, to i tak za jakiś czas pojawiłby się nowy problem. Na przykład podział na zwolenników i przeciwników wielożeństwa albo małżeństw pomiędzy kuzynami w pierwszej linii. Jedna z tych grup w powszechnym odbiorze uchodziłaby za postępową i dostała najpewniej glejt na znieważanie i chwyty poniżej pasa wobec drugiej. Druga zresztą nie byłaby wcale dłużna i uważała pierwszą za zboczeńców, sprzedawczyków oraz źródło wszelkiego niepowodzenia. I tak rzeczywiście dialogu się prowadzić nie da. Dlaczego jednak winą za próbę obrony własnych przekonań i interesu obarczać wyłącznie jedną ze stron, kiedy obie uciekają się do supresji wolnego słowa, tkwią w bańkach informacyjnych, całkowicie delegitymizują drugą stronę i zapowiadają brutalne rozrachunki?
Nie wystarczy nam tutaj miejsca na rozwinięcie innego wątku. Niektórzy chcieliby zapewne w takiej sytuacji powiedzieć: „stwórzmy zatem rząd fachowców”. Brzmi kusząco, ale bieżące wydarzenia pokazują, że nasi współcześni technokraci nie są wolni od skrzywień ideologicznych, a ani ich metody, ani podbudowa filozoficzna nie są tak doskonałe, jak im samym się wydaje.
Na koniec muszę przyznać, że napisałem to wszystko z pewnym smutkiem i rozczarowaniem. Od lat interesuje się muzyką popularną, a zatem specyficzny klimat festiwali rockowych nie jest mi obcy i wcale mnie nie oburza. Zaznaczę może, że na nich nie bywam ze względu na niechęć do tłumów i pewnych niewygód. Absurd i humor również uważam za pełnoprawny nośnik krytyki, w tym społeczno-politycznej. Zdaję sobie również sprawę z tego, że artyści i animatorzy kultury często nie mogą oprzeć się pokusie politykowania, a jednocześnie bardzo rzadko wyznają poglądy konserwatywne. To takie kontinuum, ciągnące się od Beatlesów, przez punkowych rewolucjonistów, aż po współczesne i nieco żałosne na tle swoich poprzedników gwiazdki pop-kultury. Skoro mają już platformę do głoszenia swoich przekonań, to dlaczego mieliby z niej nie skorzystać, prawda? Przyszło mi jednak do głowy oklepane powiedzenie, jakoby w lożach masońskich panowała – wyłącznie zresztą formalna – zasada, że nie dyskutuje się o religii i polityce. Są to bowiem tematy, które najbardziej dzielą ludzi. Jeśli naprawdę organizatorom różnych postępowych wydarzeń zależy na łączeniu, a nie dzieleniu Polaków wywodzących się z różnych środowisk, może warto uważać na słowa i rozważyć całkowitą rezygnację z wątków politycznych, zachowując neutralność? Muzyka i kultura przecież obronią się same. Politycznie nic odkrywczego ani w kabarecie, ani na festiwalu zresztą niestety nie powiedziano. Odgrzano tylko kotleta, który w wymiarze praktycznym prawdopodobnie nikomu nie pomoże zresztą wygrać wyborów. Co innego, gdyby obiecano jakąś nową dopłatę lub dodatek socjalny.
Michał Góra