Jarosław Kaczyński zagrzewa do boju swoją partię i jej aktyw w kolejnych wystąpieniach w Polsce. Cykl otworzyły dwa spotkania: w Markach, przeznaczone głównie dla członków partii, oraz w Sochaczewie, otwarte – choć wiadomo, że publiczność na takie spotkania jest dobierana spośród zainteresowanych. Komentatorzy oczekiwali jakiejś rewelacji, najpewniej znów w postaci programu socjalnego lub przynajmniej zmiany już funkcjonującego w postaci jego waloryzacji – jednak nic takiego nie nastąpiło. Być może wewnętrzne badania pokazały, że wyborcy PiS są zaniepokojeni inflacją bardziej, niż oczekują nowej formy państwowego wsparcia.
Jaki atut w takim razie prezentował prezes partii rządzącej? Oto większość obu jego wspomnianych wystąpień (szczególnie w Markach) zajęła wyliczanka wydatków poczynionych przez PiS podczas siedmiu lat rządów. Było to dość monotonne i bardzo peerelowskie w tonie, momentami nawet groteskowe, ale wiele nam jednak mówi.
Pierwsza kwestia to uznawanie za zasługę i argument dla wyborców samego faktu wydawania wielkich sum na różne cele. A przecież wydanie, powiedzmy, 40 mld zł na seniorów nic w gruncie rzeczy nie oznacza. I nic nie oznacza również dla wyborców, dla których to jakaś abstrakcyjna suma, która jednym uchem wpadnie, a drugim wypadnie.
Partia, która poważnie traktuje rządzenie państwem, nie wymieniałaby w debacie przedwyborczej suchych sum, wydanych na ten czy inny cel, bo pachnie to czystą gomułkowszczyzną. Pieniądze są jedynie środkiem do osiągnięcia celu – i to właśnie o tych osiągniętych celach powinniśmy usłyszeć. Postrzeganie wydawania pieniędzy nie jako celu samego w sobie, lecz jako narzędzia służącego osiągnięciu określonego celu sygnalizowałoby również, że rządzący mają plan i wydają pieniądze nie po to, żeby je wydać (ewentualnie dając przy okazji komuś zarobić), ale po to, aby coś konkretnego osiągnąć.
Modelowym przykładem jest służba zdrowia. O wydatkach na nią Jarosław Kaczyński zresztą też wspominał, chwaląc się, że „razem z dodatkami covidowymi” w tym roku będzie to około 160 mld zł. Powszechnie znaną na świecie prawidłowością jest tymczasem, że w służbę zdrowia można wpakować właściwie dowolne sumy, nie polepszając ani trochę losu pacjentów. Jeśli jakaś władza chciałaby się pochwalić osiągnięciami w dziedzinie ochrony zdrowia, to powinna pokazać, o ile skrócił się czas oczekiwania na zabiegi, na wizytę u specjalisty, jak polepszyła się dostępność specjalistycznych albo eksperymentalnych metod leczenia, ile i jakich oddziałów jest czynnych w relacji do tego, jak było wcześniej, oraz ilu leczy się w nich pacjentów – i tak dalej.
Jednak opowieść prezesa Kaczyńskiego jest skonstruowana całkiem inaczej. „Wydatki na oświatę wzrosły o 36 procent” – oznajmia na przykład w Markach. Tylko co z tego? Co to może interesować przeciętnego wyborcę? Rodzica interesuje, jak długo jego dziecko siedzi w szkole na przykład z powodu nauki na zmiany, jaki ma dostęp do specjalistycznych pracowni albo dlaczego nauczyciele nie prowadzą żadnych zajęć dodatkowych.
„627 nowych urzędów pocztowych, prawie dwa na powiat” – ogłasza lider partii rządzącej. I znów – i co w związku z tym? Może poczta jest bardziej dostępna, ale działa tak samo fatalnie, jak działała. I tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc: fetyszem jest sam wydatek i tabelka z Excela, a nie osiągnięcie jakiegoś wymiernego, sensownego, wcześniej zaplanowanego efektu.
Druga kwestia to ewidentna fiksacja na wydatkach właśnie, co oznacza brak zainteresowania zwiększeniem dyscypliny fiskalnej. Jeśli połączyć to z chęcią wykreślenia z konstytucji reguły wielkości zadłużenia w relacji do rocznego PKB (gdyby nie tricki finansowe, i tak bylibyśmy już poza tą granicą), obraz jawi się naprawdę nieciekawy. Chyba że ktoś jest zwolennikiem „nowej ekonomii” spod znaku Piketty’ego, w której nie obowiązuje żadna ostrożność fiskalna, a dług można powiększać praktycznie w nieskończoność. A to na Piketty’ego z lubością powołuje się przecież Mateusz Morawiecki – a i Jarosławowi Kaczyńskiemu się zdarzało.
Łukasz Warzecha