Jak wiadomo, na świecie dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. To bardzo prawdopodobne, tym bardziej że przecież nie wiemy, co takiego filozofom się śni i czy w ogóle mają jakieś sny. Dotychczas tak się zdarzało, że filozofom śniło się to, co akurat śnić się powinno, zgodnie ze stołecznymi życzeniami. Właśnie dlatego filozofia awansowała do rangi „nauczycielki życia” – bo przede wszystkim chodzi o to, by człowiek był szczęśliwy, a w tej sytuacji mniej ważne jest to, co przynosi mu szczęście, na przykład – życzliwość i protekcja władz. A kiedy człowiek jest szczęśliwy? To nie jest do końca jasne, ale pewnej wskazówki dostarczają nam tak zwane prawdy oczywiste. Na przykład ta, że lepiej być bogatym i zdrowym niż biednym i chorym.
Takie właśnie stwierdzenia zgromadził w swoim czasie Janusz Głowacki, ogłaszając ludowy konkurs czytelniczy, w ramach którego czytelnicy mieli uszeregować owe stwierdzenia od głęboko niesłusznych po jedynie słuszne. Jednak i tu zdarzały się pomyłki, bo na przykład zdecydowana większość respondentów uznała za jedynie słuszne stwierdzenie, że „wróg śpi, bo ma mieszkanie”. Tymczasem okazało się, że jest ono głęboko niesłuszne, bo przecież wiadomo, że wróg w ogóle nie śpi. Dlatego też nie powinny dziwić nas opinie stojące w oczywistej sprzeczności z opiniami zatwierdzonymi do wierzenia. Oto kiedy na przykład już-już uwierzylibyśmy, że gwoli „ratowania planety” powinniśmy w swoich „kopciuchach” używać paliwa ekologicznego, nagle Naczelnik Państwa zalecił obywatelom, by jesienią i zimą palili, czym tam mają – „z wyjątkiem opon”.
Stefan Kisielewski jeszcze za głębokiej pierwszej komuny zauważył, że w socjalizmie władza bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju. A skąd te problemy w socjalizmie się biorą? One biorą się z decyzji władz. Na przykład w roku 2005 unijni filuci wprowadzili limity dwutlenku węgla, które biurokratyczne gangi przydzielają poszczególnym krajom, a które potem nimi handlują, dosłownie wypłukując złoto z powietrza. W rezultacie żeby gospodarki, a zwłaszcza systemy energetyczne państw słabszych i głupszych, w ogóle mogły funkcjonować, muszą płacić haracz państwom silniejszym i mądrzejszym. Oczywiście wszystko gwoli dobrostanu „planety” – bo jakże by inaczej?
Potem pan premier Morawiecki w swoim czasie odniósł wielki sukces, kładąc swój podpis pod programem „dekarbonizacji” Polski. W telegraficznym skrócie polegał on na tym, że Polska ma odchodzić od nośników energii, którymi dysponuje, na rzecz nośników energii, którymi albo nie dysponuje wcale, albo wprawdzie dysponuje, ale w stopniu niewystarczającym. Obywatele kierujący się prostacką logiką pukali się w czoło, ale rząd „dobrej zmiany” wiedział swoje. A co konkretnie wiedział? Wyjaśnił to Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”, gdzie czytamy m.in: „nie temu bowiem system służy, by prolet gnuśniał w dobrobycie lecz aby wizje gigantyczne tytanów myśli wcielać w życie!”. Co prawda nie wszyscy się zgadzają z opinią, że panna Greta Thunberg należy do „tytanów myśli”, ale co z tego, kiedy w swoim czasie na oczach całego świata wodziła za nos najmądrzejszych? („Ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby” – pisał Tadeusz Boy-Żeleński).
Jednak od czasów tamtego sukcesu pana premiera Morawieckiego zmieniło się oblicze świata, któremu w związku z wojną, jaką USA wraz z całym Sojuszem Atlantyckim prowadzi z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca, zajrzało w oczy widmo kryzysu energetycznego. W tej sytuacji okazało się, że „planeta” może trochę poczekać, bo trzeba będzie przeprosić się z węglem, z którego powstaje zbrodniczy dwutlenek węgla, będący poza tym koniecznym warunkiem fotosyntezy stojącej u podstaw łańcucha pokarmowego na Ziemi. O ile jednak państwa poważniejsze i przewidujące zwyczajnie wznowiły wydobycie w swoich kopalniach, to nasz nieszczęśliwy kraj zrobić tego nie mógł, bo nie tylko polikwidował większość kopalni, ale w dodatku, jak przystało na wzorowego ormowca Europy, już wiosną wprowadził embargo na rosyjski węgiel, z którego korzystały przede wszystkim gospodarstwa domowe. Kiedy się okazało, że węgla brakuje, rząd podjął energiczne kroki, nakazując Węglokoksowi i PGE Paliwa zakontraktowanie 4,5 mln ton węgla zamorskiego. Według optymistycznych informacji statki z węglem już płyną do Polski, podobnie jak za komuny statki z pomarańczami przed Bożym Narodzeniem. Na razie jednak Naczelnik radzi, by palić, czym tam kto może – oczywiście z wyjątkiem opon (mózgowych). Ciekawe, czy obejmuje to również paliwa alternatywne, o których nie chcę się rozpisywać, bo wróg nie śpi, a jeden proces przed niezawisłym sądem mi wystarczy.
Nawiasem mówiąc, właśnie powoli dobiega końca proces, jaki kilkadziesiąt autorytetów moralnych wytoczyło prof. Zybertowiczowi, który powiedział, że przy okrągłym stole komunistyczna władza podzieliła się wpływami ze swoimi konfidentami. Biorąc pod uwagę, że gospodarzem okrągłego stołu był gen. Czesław Kiszczak, który zapraszał wszystkich uczestników, nie można wykluczyć, że w swoim wyborze kierował się zaufaniem, to znaczy – zapraszał tych, do których miał zaufanie. Ciekawe, czy gdyby prof. Zybertowicz tak powiedział, to autorytety moralne też wytoczyłyby mu proces, czy nie? Możliwe, że by wytoczyły, bo okazało się, że postępowanie prowadzi sędzia „prawdziwy”, to znaczy taki, do którego też można mieć zaufanie, więc nietrudno przewidzieć, jaki zapadnie salomonowy wyrok.
Wróćmy jednak do węgla. Otóż, podobnie jak za głębokiej komuny uczynił Józef Stalin („W pierwszych latach, gdy nam brakło zboża, Stalin spichrze radzieckie otworzył”), obecnie ukraiński prezydent Zełeński obiecał sprzedać Polsce 100 tys. ton węgla i prąd elektryczny. To oczywiście bardzo ładnie, że prezydent Żełeński dba o nasz służebny naród, ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, więc niektórzy na tę ofertę kręcą nosem. Po pierwsze dlatego, że Polska jak dotąd przekazała Ukrainie za darmo pomoc wojskową i inną wartości – jak pochwalił się rząd – 1 proc. PKB, co się przekłada na 26–27 mld złotych, a tymczasem Ukraina zamierza nam ten węgiel i ten prąd sprzedawać. To znaczy – tak obiecuje, chociaż nie bardzo wiadomo, w jaki sposób te obietnice spełni. Rzecz w tym, że 90 proc. węgla ukraińskiego pochodzi z Zagłębia Donieckiego, które jak dotąd jest w rękach rosyjskich. Po drugie – elektrownia jądrowa w Zaporożu również pozostaje w rękach rosyjskich i Rosjanie cały czas ostrzeliwują ją z armat, więc jakże w takiej sytuacji Ukraina dostarczy Polsce węgiel i prąd?
Wreszcie malkontenci podkreślają, że tylko w dwóch kwartałach bieżącego roku Polska dostarczyła Ukrainie ponad 200 tys. ton węgla, więc oferta sprzedaży węgla z okupowanych przez Rosję kopalni i prądu z okupowanej przez Rosję elektrowni zakrawa na kpinę. Widocznie jednak prezydent Zełeński uważa, że może z polskiego rządu zakpić. Kto wie, czy nie ma racji?
Stanisław Michalkiewicz