Polacy mogli już przywyknąć do agresywnie prowadzonych w Polsce kampanii wyborczych. Cóż, takie prawo polityki. Nie jest to może najbardziej pożądana forma walki o elektorat, ale takiego oręża – opartego na wzajemnym oskarżaniu się winą za całe zło tego świata – partiom używać jest chyba wygodnie. Ważnym elementem wpływania na wyborców są jednak obietnice. Od lat w przestrzeni publicznej krąży przecież słynne hasło „nikt nie da wam tyle, ile my obiecamy”. Trzeba przyznać, że Polacy cały czas łapią się na ten wyborczy lep.
Czas zacisnąć pasa
Gdy do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość, obietnice zaczęto przekuwać w konkretne działania przybierające ramy ustaw. Partii rządzącej oddać należy, że wiele z tego, co mówiono, faktycznie zamieniono w konkretne czyny. Tak na przykład wprowadziła program „Rodzina 500+” czy kolejne emerytury. Nie da się ukryć, że w konkretnych grupach elektoratu decyzje te spotkały się z niemałą i niesłabnącą przychylnością. Ba, nawet ci, którzy najgłośniej krytykowali plany socjalne PiS ochoczo czerpią dziś z sakiewki, którą dumnie dzierży dłoń rządzącego ugrupowania. 500+ biorą przecież – z nielicznymi wyjątkami – wszyscy, jak leci. Najstarsi także nie gardzą kolejnymi emeryturami. Prawo i Sprawiedliwość postawiło na programy redystrybucyjne utrzymując, że jest to sposób na ożywienie koniunktury gospodarczej. Nie da się jednak ukryć, że czas, w którym sztandarowe programy partii rządzącej wchodziły w życie, nieco różnił się od realiów stycznia 2023 r.
Za nami szczytowy punkt pandemii COVID-19, od lutego ubiegłego roku za naszą wschodnią granicą nieprzerwanie toczą się działania wojenne, bezustannie zmagamy się ze skutkami kryzysu na rynku cen energii. Działo się i wciąż dzieje. Wszystkie te wydarzenia – i szereg innych – odcisnęły niewyobrażalne dla wielu piętno na krajowej gospodarce. Nagle okazało się, że trzeba zacisnąć pasa.
Odchudzanie wydatków
Premier Mateusz Morawiecki zapowiedział program odchudzania wydatków ministerstw, który przynieść ma oszczędności rzędu 10-15 mld zł. Mało? Niby nie, ale wciąż nie są to kwoty wystarczające do tego, aby zasypać powstałą w budżecie dziurę. Pozostaje się modlić, aby cięcia nie przełożyły się na sektor inwestycji, bo to odbić się może drastycznie na jednym z motorów napędowych krajowej gospodarki. Faktem jest, że pieniądze znaleźć trzeba, a potrzeby są tu ogromne i – prawdę mówiąc – nieco nieprzewidywalne. Trudno bowiem z całą pewnością orzec, czy najbliższe miesiące nie przyniosą kolejnych wydarzeń, które przełożą się na zaostrzenie dzisiejszego kryzysu.
Rząd, szukając oszczędności, postanowił jak lew bronić suwerena. W szeregu konferencji, przemówień, debat czy wywiadów dało się słyszeć to samo zdanie: „świadczenia socjalne nie będą podlegały żadnym cięciom”. To bardzo zła wiadomość.
Solidny deficyt
Rzecz można by, że pieniądze, których tak usilnie szuka dziś rząd, leżą niemalże na ulicy. To właśnie sfera świadczeń socjalnych jest dziś największym i jednocześnie stosunkowo łatwym do skorygowania obciążeniem budżetowym. Od lat rozdajemy bowiem miliardy złotych, które dziś mogłyby posłużyć do budowania prawdziwego dobrobytu Polaków, dobrobytu opartego na solidnym fundamencie inwestycyjnym – nie na redystrybucyjnym żwirze.
Ministerstwo Finansów pod koniec ubiegłego roku wskazało wprawdzie nadwyżkę budżetową obejmującą okres od stycznia do września 2022 r. Mowa tu o niemałej kwocie 27,5 mld zł. Urzędnicy zgodnie nabierali jednak wody w usta, gdy pytano o pozabudżetowe fundusze. Eurostat w swoich wyliczeniach pokazał smutną perspektywę. Według jego wyliczeń w 2022 r. deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych wyniósł około 141,4 mld zł wobec około 48,195 mld zł w roku poprzedzającym wyliczenia. 135,9 mld zł (wobec 49 mld zł w roku 2021) wyniósł deficyt podsektora instytucji rządowych na szczeblu centralnym. Na naszą niekorzyść działa także nadwyżka instytucji samorządowych na szczeblu lokalnym – 6,52 mld zł w 2022 r. wobec 14,92 mld zł w roku 2021. 12,84 mld zł – oto deficyt w podsektorze funduszy zabezpieczenia socjalnego. Także koszt obsługi długu traktowanego sumarycznie sektora finansów publicznych wyniesie 1,75 proc. PKB, tj. ponad 52 mld zł.
Gdzie znaleźć miliardy?
Częściowym remedium mogłyby okazać się z całą pewnością środki pochodzące z Krajowego Programu Odbudowy. W próżni zamknięte jest dziś 158,5 mld zł, w tym 106,9 mld zł w postaci dotacji i 51,6 mld zł w formie preferencyjnych pożyczek. Przy założeniu, że pieniądze te trafią do Polski i mając nadzieję, że zostaną one właściwie spożytkowane, mogą stanowić o pewnym ożywieniu w gospodarce. Ich wpływ uzależniony jest jednak od tego, kto – Polska czy Komisja Europejska – wygra partię politycznych szachów. Trudno zatem brać te fundusze za pewnik.
Pewne są natomiast środki zamrożone w rozbudowanym aparacie świadczeń socjalnych, który od roku 2016 kosztował nas już – biorąc pod uwagę tylko flagowe inicjatywy – ćwierć biliona złotych.
Bezsprzecznie rekordowym obciążeniem dla budżetu jest najważniejszy rządowy program socjalny (nikt dziś nie pamięta już o jego prodemograficznej funkcji), czyli „Rodzina 500+”. Do 2021 r. wydaliśmy na niego około 180 mld zł. Roczny koszt utrzymania programu, od czasu kiedy swoim zasięgiem objął on każde dziecko, wynosi 41 mld zł. To 3, 4 razy więcej niż rząd planuje wysupłać dziś z cięć w resortach.
Czy nie warto byłoby rozważyć, odwołując się do sumienia jakkolwiek potrafiącej liczyć części narodu, przywrócenia pierwotnej wersji świadczenia „Rodzina 500+”? Czy, zakładając że program i tak zostanie utrzymany, nie moglibyśmy – jak miało to miejsce pierwotnie – płacić na drugie i każde kolejne dziecko? Czy naprawdę tak nieracjonalny był funkcjonujący tu próg dochodowy (dochód przypadający na jedną osobę w gospodarstwie domowym nie mógł być wyższy niż 800 zł i 1200 zł w przypadku dziecka z niepełnosprawnością). Pierwsza wersja programu „Rodzina 500+” kosztowała nas 21 mld zł rocznie – sporo, ale jednak dwukrotnie mniej niż dziś. Miejmy również nadzieję, że jednoznacznie pożegnano się już z wizją „waloryzacji” (czyli dorzucenia do wora) wysokości świadczenia.
Za ekonomiczne harakiri uznać należy także karykaturalnie działający system emerytalny. W 2050 r. – według prognoz GUS (przecież politycy je znają!) – 40 proc. Polaków osiągnie wiek przekraczający 60. rok życia. O ile dziś pudrujemy jeszcze emerytalnego trupa, o tyle za 27 lat problem w swoim portfelu zobaczy każdy „Kowalski”. Zostawmy na razie samą konstrukcję systemu.
13. i 14. emerytura? Świadczenia te początkowo miały mieć charakter jednorazowy. Dziś wiemy, że będą to cykliczne daniny na rzecz grupy, która z roku na rok staje się w Polsce coraz liczniejsza przez ograniczony zasięg programów aktywizujących seniorów. Dziś dziewięciu na dziesięciu Polaków osiągających wiek emerytalny traktuje emeryturę jako przymus, nie wybór, i porzuca pracę.
Tymczasem sama tylko wypłata popularnej „czternastki” w ubiegłym roku kosztowała budżet 11,4 mld zł. „Trzynastka” uszczupliła go o kolejne 13,1 mld zł. Mało? Waloryzacja wysokości świadczeń emerytalnych sprawi, że oba „dodatki” w tym roku kosztować nas będą jeszcze więcej. Konia z rzędem temu, kto wskaże inny cel emerytalnych prezentów, aniżeli dogodzenie gustom elektoratu.
A gdyby komuś rzeczywiście to nie wystarczyło, przypomnieć należy, że od początku obowiązywania programu „Dobry Start” wydaliśmy na niego 7,5 mld zł. Rodzinny Kapitał Opiekuńczy to wydatek na poziomie 3,15 mld zł rocznie. Do tego dochodzi szereg mniej lub bardziej sensownych transferów.
Na wyciągnięcie ręki
Redystrybucyjny charakter prowadzenia gospodarki to nic innego jak gra w berka z inflacją. Rządzący pamiętać też muszą, że utrzymując obecne lub tworząc (Boże, uchowaj!) nowe transfery socjalne, komuś będzie trzeba zabrać. Druk waluty nie ma żadnego sensu, a więc śrubę dokręcić będzie należało przedsiębiorcom. Dlaczego tylko zapomina się dziś, że to właśnie ta grupa jest głównym sponsorem kosztownych świadczeń socjalnych?
Nie ma chyba sensu wspominać o konieczności poluzowania podatkowych obciążeń dla polskich firm, prawda? Bo i po co…