fbpx
piątek, 8 grudnia, 2023
Strona głównaFelietonHalloweenowe domówki i państwowa nuda

Halloweenowe domówki i państwowa nuda

Wolność spędzania czasu wolnego jest bardzo ważna, ale jak każda inna wolność – nie dana raz na zawsze. Nudny PRL może już tylko straszyć w Halloween, ale to nie znaczy, że już zawsze będziemy mieli szeroki wybór rozrywek. Są ludzie, którym należy na zubożeniu tego wyboru i czają się na wolność tak z lewa jak i prawa

Piotr Bartula, krakowski filozof, opowiadał mi o swoich mniej radosnych doświadczeniach z czasów życia studenckiego. Przypadło ono na ciężki okres PRL-u, który akurat jemu kojarzył się z tym, że w Krakowie, dzisiaj mieście nakierowanym na turystów, za czasów, o których mówił, zwyczajnie nie było gdzie pójść. Do wyboru były chyba tylko dwie restauracje, jakieś rozsiane punkty studenckiej aktywności i to właściwie tyle. Na krakowskim Rynku, teraz miejscu widnym nawet w najczarniejszą noc, bo podświetlonym, przynajmniej do czasu, aż nie pokonają nas ceny prądu, paliła się tylko jedna latarenka umieszczona nad posterunkiem milicji.

Moje wspomnienia związane z PRL-em są oczywiście inne, bo miałem tylko sześć lat, kiedy ten upadał. Pamiętam jednak wszechogarniającą szarzyznę, która ustąpiła dopiero kolorowej kontrrewolucji straganów – choć oczywiście to określenie poznałem dopiero 30 lat później.

Myślę, że w porównaniu z dzisiejszą Polską, PRL był dużo nudniejszym miejscem, oferującym mniej rozrywek i gorszej jakości. Mówiąc potocznie, nie było dokąd pójść. Było mniej kin grających mniej różnorodny repertuar, branża związana z aktywnym, ruchowym spędzaniem wolnego czasu praktycznie nie istniała, było mniej pubów, restauracji, kręgielni, kasyn, nawet zalew nowohucki, co widać na starych zdjęciach, był po prostu mniej atrakcyjny, słabiej obudowany w różne atrakcje. Ale to samo dotyczyło też sposobów spędzania czasu bardziej samotniczych, mniejszy wybór książek i wielkie trudności ze sprowadzaniem zagranicznych tytułów z Zachodu, mniej kanałów w telewizji, gorszej jakości odbiorniki, co też wpływało na jakość odpoczynku. O możliwościach, jakie dawał PRL tym, którzy chcieliby na przykład polecieć na wernisaż lubianego artysty do Berlina czy Paryża, nie ma sensu wspominać. O czym tu mówić, jeśli nawet posiadacze paszportów musieli je trzymać pod państwowym kluczem.

Nie był jednak PRL totalną pustynią nudy. Wymagał sporej kreatywności, aby się dobrze bawić, zmuszał do modnego obecnie recyclingu, który w mojej pamięci utrwalił się sceną, kiedy to matka z kartonów po lekach (była pielęgniarką w szpitalu) robiła dla mnie zbroję rycerza na przedszkolny bal przebierańców. Przede wszystkim na pewno PRL-owskie imprezy są dziś dobrze wspominane przez tych, którzy na ówczesnych prywatkach, dziś powiedzielibyśmy domówkach, poznali swoich mężów czy żony. Bo przecież dobrze się wspomina czasy młodości.

Tamten system ferował jednak mniej i państwowym gorsetem zaburzał rozwój rynku produktów i usług czasu wolnego. Nie chodzi o to, że wszyscy w PRL-u się ogromnie nudzili, bo tak przecież nie było. Problemem tamtego systemu była niewielka i powtarzalna suma rozrywek, które co prawda są i dziś, ale lepszej jakości i mają konkurencję. Czasami ta konkurencja jest zresztą marnej jakości, ale jeśli jest – to znaczy, że są ludzie, którzy chcą się bawić, oglądając na przykład paradokumenty, albo perypetie prostych ludzi rzuconych na scenę we wszelkich mutacjach programów, w których zawodowcy znęcają się nad różnie utalentowanymi amatorami. Inny problem to inaczej zawieszony próg, od którego można na przykład pojechać na zagraniczną wycieczkę, czy zobaczyć amerykański film w kinie – dziś sprawy oczywiste, wtedy wymagały jednak więcej zachodu.

Te rozważania przeplatane tu i tam kombatanckimi wspomnieniami to tak naprawdę felieton nie tylko o tym, kto z kim pił w stanie wojennym i dlaczego w Krakowie wódkę trzeba było organizować na lewo od woźniców parkujących na Rynku dorożki, ale też jakaś próba diagnozy nad wpływem władzy państwowej na to, co robimy po godzinach – i oczywiście ile tych wolnych godzin mamy. Moja robocza hipoteza zakłada, że wrogie wolności, antyliberalne państwa nie mogą dopuścić do nudy obywateli, bo ci zaczęliby na własną rękę wymyślać sobie rozrywki i PRL popełnił właśnie ten błąd – oprócz miliona innych. Ale takie państwa nie lubią też, kiedy ludzie mają szeroki wybór rozrywek i spędzania czasu wolnego, wiedzą, że tę przestrzeń trzeba jakoś kontrolować albo choćby narzucać jej ramy, bo dobra zabawa, związany z nią niejednokrotnie humor, spojrzenie na rzeczywistość z nowej perspektywy, możliwość poznania nowych idei i zawiązanie nowych kontaktów – to wszystko może być niebezpieczne dla szarzyzny, urzędników, rocznicowych akademii, nudnych, propagandowych filmów i państwa, które za nimi stoi.

Szczególnie niebezpieczne w krajach rządzonych przez kleptokratyczną biurokrację z domieszką smutnych panów w mundurach, bo tym był na przykład późny PRL, a nie żadną komuną. I to też widać w historii, bo śpiewająca rewolucja, która bardzo pomogła państwom bałtyckim w odrzuceniu sowieckiego garbu, była wspólnym, radosnym spędzaniem czasu wolnego. Są i polskie przykłady. Kabaret Tey to tylko jeden z nich.

Dzisiaj w czasach szerokiego wyboru zdawać by się mogło, że nie musimy się już martwić o wolność w wyborze rozrywek, ale niestety, musimy, bo wolność do zabawy musi być tak samo strzeżona jak wszystkie inne. Im więcej państwa i jego klakierów, tym mniej radosnych aktywności, mniejszy ich wybór, a nawet czasami mniej czasu wolnego, co widać dzisiaj, kiedy Polacy muszą zaharowywać się po godzinach, aby opłacić podatek inflacyjny narzucony na nas przez nieodpowiedzialnych rządzących.

Współcześnie niebezpiecznym zjawiskiem jest polityczna poprawność, czyli autocenzura własnych wypowiedzi, nawet myśli i pomijanie pewnych kwestii w przekazie. To, o czym żartujemy, jak i z kogo: powinna regulować kultura, a nie tłum z Twittera, który akurat woli inne żarty. Frakcja wojowników o polityczną poprawność ma w Polsce swoją przeciwwagę czyli ludzi, którzy wszędzie widzą atak na tradycyjne wartości. Moim zdaniem więcej ich łączy, niż im się wydaje. Jedna i druga grupa wroga cudzym żartom najchętniej zaprzęgłaby państwo do tego, aby można było śmiać się tylko z pewnych ich rodzajów, a za inne mieć problemy, chodzić tylko na przedstawienia czy filmy o takim, a nie innym nachyleniu, oglądać tylko wyselekcjonowany przekaz. Liberałowie powinni być ponad to i naśmiewać się tak z jednych, jak i drugich.

Podoba mi się konkurencja i taką zresztą mogłem widzieć ostatniego dnia października, w poniedziałek, kiedy to krakowskie centrum miasta zaroiło się od przebierańców wybierających się na różne halloweenowe przyjęcia. Pewnie gdzieś między nimi byli też tacy, którzy akurat szli na chrystoteki i jest czymś fajnym, że przy okazji podniosłego i refleksyjnego dnia Wszystkich Świętych wyrosły alternatywy bardziej rozrywkowe. Można wybierać i w ogóle jest w czym, co uzmysłowiła mi moja koleżanka, pytając o to, jak spędzam pierwszego listopada. Jeszcze nie tak dawno temu to pytanie byłoby bez sensu, bo wszyscy spędzali ten dzień tak samo albo bardzo podobnie. Różnorodność, przejawiająca się choćby i w tak codziennej sprawie, jest czymś wartym obrony. Trudniej będzie komukolwiek zmonopolizować nasze emocje i postawy, jeśli będziemy się od siebie różnić, nadal przy tym pozostając wspólnotą – oby opartą o wolność, także w spędzaniu czasu wolnego i wybieraniu dla siebie rozrywek.

Marcin Chmielowski
* autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości

Marcin Chmielowski
Marcin Chmielowski
Politolog, doktor filozofii, autor książek, scenarzysta filmów dokumentalnych.

INNE Z TEJ KATEGORII

Jak bardzo kochamy wolność gospodarczą?

Niekiedy wydarzenia, których jesteśmy świadkami, nagle przypominają nam o kwestiach poważnych – takich, które dotyczą podstawy naszego poglądu na funkcjonowanie państwa, organizację społeczeństwa oraz naszego komfortowego w tym państwie i społeczeństwie funkcjonowania.
5 MIN CZYTANIA

Teologia ekologiczna, czyli nieuchronny recykling

Wygląda na to, że mamy przynajmniej dwa nowe grzechy: jeden „osobisty”, drugi „strukturalny”. Mniejsza już o ten „strukturalny”, bo znacznie ciekawszy wydaje się ten pierwszy. Myślę, że powinniśmy podążyć tropem „śladu węglowego”, który może być duży albo mały, co pozwala nam na rozróżnienie między grzechami ciężkimi i lekkimi.
6 MIN CZYTANIA

Publiczne obietnice i prywatne prezenty. Św. Mikołaj (na razie) nie jest patronem libertarian

Skoro felieton został opublikowany szóstego grudnia, to oczywiście musi być o prezentach. Tych, które dostaliśmy, i tych, których miejmy nadzieję: nie dostaniemy. Bo czasami prawdziwym prezentem jest brak kolejnego utrudnienia.
4 MIN CZYTANIA

INNE TEGO AUTORA

Publiczne obietnice i prywatne prezenty. Św. Mikołaj (na razie) nie jest patronem libertarian

Skoro felieton został opublikowany szóstego grudnia, to oczywiście musi być o prezentach. Tych, które dostaliśmy, i tych, których miejmy nadzieję: nie dostaniemy. Bo czasami prawdziwym prezentem jest brak kolejnego utrudnienia.
4 MIN CZYTANIA

W innych krajach bocian przynosi dzieci. W Polsce chwilówki

W 2022 roku Polacy wydali nieco więcej, niż zarobili. Trudniej nam oszczędzać i jest to bardzo niepokojące zjawisko. Którego, co bardzo ważne, uniknęła większość państw Unii Europejskiej. Prawdopodobnie, przyczyny naszej sytuacji mieszczą się gdzie indziej niż w konsumpcji prowadzonej ponad stan.
4 MIN CZYTANIA

Babcia ma lepiej niż wnuczek

Statolatria to straszna przypadłość. Czasami jednak może mieć zabawne oblicza. „Wierzę w ciebie, wnusiu” brzmi uroczo. Może to powiedzieć babcia do wnuczka w przeddzień jego matury. W kontekście tego, co wnuczek tak naprawdę umie, jej wiara może być groteskowo wręcz przesadna. Podobnie jest z wiarą Polaków w państwowe emerytury. Te, na które załapały się obecne babcie. I na które nie załapią się obecni wnuczkowie.
4 MIN CZYTANIA