Francuskie społeczeństwo to bowiem od lat wybuchowa mieszanina. Nawet rdzenni Francuzi mają skłonność do gwałtownych wystąpień, a wśród pozostałych mieszkańców tego kraju ta skłonność wydaje się dramatycznie wyższa.
Kto przede wszystkim bierze udział w demolowaniu kraju – bo tak to trzeba określić – tego statystycznie nie wiemy, bo chyba nikt tego nie badał i nie bada, ale to widzimy na filmach: w zdecydowanej większości wygląd wskazuje, że nie są to rdzenni Francuzi. Tu trzeba przypomnieć, że we Francji żyje ponad 10 proc. (blisko 7 milionów) imigrantów, czyli osób urodzonych poza tym krajem, oraz podobny odsetek muzułmanów. Te grupy się w części pokrywają, ale niecałkowicie, bo niektórzy imigranci nie są muzułmanami, a niektórzy muzułmanie urodzili się już we Francji.
Uproszczeniem byłoby też stwierdzenie, że burdy wywołuje cała muzułmańska mniejszość. Wielu jej członków wcale się pod takimi działaniami nie podpisuje. Albo z obawy, że to zwróci przeciwko wszystkim mahometanom działania policji, władz i niechęć reszty społeczeństwa, albo dlatego, że przybyli do Francji dawno temu, ustatkowali się, żyją spokojnie i nie chcą, żeby ich stabilizacja była niszczona. Ta paradoksalna sytuacja pojawia się zresztą nie tylko we Francji: zwolennikami antyimigranckich i prawicowych ugrupowań mogą się zacząć stawać mieszkający od dawna w danym kraju imigranci. Jak się niedawno dowiedziałem podczas pobytu w Sztokholmie – tamtejsza Konfederacja, czyli wspierający prawicowy rząd w ramach koalicji parlamentarnej Demokraci Szwecji, cieszą się poparciem części imigrantów, którzy się już ustatkowali i przeraża ich radykalny wzrost choćby przestępstw z użyciem broni palnej, popełnianych przez imigrantów.
O ile jednak Szwecja jest jeszcze w stanie próbować sytuację naprawić – szwedzki premier Ulf Kristersson zapowiada, że jego kraj wprowadzi najbardziej restrykcyjną politykę imigracyjną w całej Unii – to Francja na pewno po szwedzkie metody nie sięgnie. Tam sytuacja jest inna, imigracja jest w dużej mierze skutkiem dawnej polityki kolonialnej, ma inny wymiar i rozmiar. Aczkolwiek procentowo wygląda to gorzej dla Szwecji – tam poza tym krajem urodziło się ponad 14 proc. mieszkańców – problemem są jednak liczby bezwzględne.
Do walki z paktem imigracyjnym UE wykorzystał wydarzenia we Francji pan premier Morawiecki. Tyle że jego wypowiedzi podczas dopiero co zakończonego szczytu Rady Europejskiej w Brukseli nie mają znaczenia. Rada nie ma tu mocy decyzyjnej, brak punktu dotyczącego paktu w jej konkluzjach z piątku nic w gruncie rzeczy nie znaczy. Pakt idzie dalej swoją drogą legislacyjną i wkrótce będzie uzgadniany z Parlamentem Europejskim.
Traf chciał natomiast, że dokładnie w tym samym czasie, gdy Mateusz Morawiecki wygłaszał płomienne wystąpienia przeciwko paktowi, polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w trybie pilnym procedowało rozporządzenie, mające delegować na zewnątrz kwestię wydawania wiz pracowniczych. O co tu chodzi? Konsulaty RP nie radziły sobie z obsłużeniem wniosków na miejscu, w związku z czym ta procedura ma zostać przeniesiona do centrali w Warszawie. Ale ktoś przecież wnioski będzie musiał zbierać i wstępnie obsługiwać w kraju, skąd mieliby pochodzić pracownicy – i to właśnie zadanie zostanie powierzone prywatnym firmom. (Dotychczas taka konstrukcja działała jedynie w przypadku Białorusi.) Urzędnik w MSZ nie będzie miał możliwości zweryfikowania, komu właściwie ma wizę wydać. Jeśli firma przedstawi prawidłowy wniosek, zostanie on z automatu zaakceptowany w Warszawie. A mówimy między innymi o takich krajach jak Bangladesz (zabójca Polki na Kos pochodził właśnie z tego kraju, który zmaga się od lat z plagą gwałtów), Gruzja (pochodzący z tego kraju kierowcy okazali się sprawcami dużej części przestępstw powiązanych z taksówkami na aplikację), Iran, Kazachstan, Turcja czy Nigeria.
Polska nie ma praktycznie żadnej polityki imigracyjnej, choć do Polski po 2015 r. wjechały gigantyczne, liczone w setkach tysięcy, liczby zagranicznych pracowników. Większość do ubiegłego roku pochodziła z Ukrainy, ale w 2022 było choćby ponad 13 tys. obywateli Bangladeszu. Teraz można założyć, że kontrola nad imigracją będzie jeszcze mniejsza. To proszenie się o problemy.
Niektórzy argumentują, że przecież przyjazd do pracy to nie to samo co imigracja socjalna. To skrajna naiwność. Imigracja zarobkowa może mieć sens, a nawet być pożyteczna, jeśli państwo prowadzi w tej dziedzinie świadomą i przemyślaną politykę, czyli przede wszystkim wyznacza, z jakiego kierunku ilu może przyjmować pracowników, biorąc pod uwagę kwestie cywilizacyjne, religijne, a nawet panującą w danym państwie przestępczość. Fakt, że ktoś przyjeżdża do Polski pracować, w żadnym wypadku nie oznacza, że nie będzie powodował w naszym kraju problemów. Szczególnie jeśli zagraniczni pracownicy zaczną formować coraz liczniejsze grupy etniczne.
Trudno zatem nie dostrzegać w działaniach władz daleko idącej hipokryzji.
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie