Oznacza to, że dopiero 10 lipca sektor prywatny, a więc przedsiębiorcy i wszyscy ci, którzy otrzymują od nich wynagrodzenia, symbolicznie przestanie finansować rząd i zaczyna pracować na własny rachunek. To wynik aż o dwa tygodnie gorszy niż w roku 2022, kiedy to sektor prywatny uwolnił się od rządu 26 czerwca.
Jak to policzono?
Jak tłumaczy Instytut Misesa, dzień wolności sektora prywatnego wskazuje, jak dużą część prywatnej części PKB pochłaniają rzeczywiste wydatki rządowe. Dzięki takiemu ujęciu wskaźnik ten lepiej od innych oddaje rzeczywistą skalę obciążenia sektora prywatnego wydatkami państwa.
Instytut tłumaczy, jak to jest liczone: „Z jednej strony od wydatków państwa odejmujemy te, które są jedynie księgową fikcją – jak podatki i składki na tzw. ubezpieczenia społeczne płacone przez pracowników sektora publicznego czy emerytów i rencistów. Z drugiej strony wartość tak skorygowanych wydatków publicznych przyrównuje się do prywatnej części PKB – bez uwzględnienia zakupu tzw. finalnych dóbr konsumpcyjnych i inwestycyjnych przez państwo. Dzięki temu unikamy kolejnej fikcji – że dobra i usługi dostarczane przez państwo są rzeczywiście warte tyle, ile wydaje się na nie pieniędzy”.
Złe wieści
Ekonomiści z IM nie mają dobrych wieści. Ich zdaniem w tym roku przyrost PKB będzie prawdopodobnie niższy niż w dwóch poprzednich latach, a ciężar wydatków publicznych odczuwany przez sektor prywatny może być większy niż wskazują to prognozy: „Rząd chce zafundować nam mniej więcej dwudziestoprocentowy wzrost wydatków publicznych i ma niestety pierwsze sukcesy we wdrażaniu tego planu: wydatki budżetu centralnego po pierwszych pięciu miesiącach 2023 r. były prawie 20 proc. większe niż rok temu, a wydatki Funduszu Ubezpieczeń Społecznych prawie 16 proc. większe. W parlamencie procedowana jest nowelizacja budżetu podnosząca poziom wydatków, a nadchodzące wybory skutkują coraz dalej idącą licytacją na wzrost kolejnych wydatków publicznych”.
Źródło: Instytut Misesa