Nazwanie Władimira Putina rzeźnikiem, morderczym dyktatorem czy bandytą jest jak najbardziej na miejscu. Bo dokładnie tym jest prezydent Rosji. Jest sprawcą wojny zaczepnej i wraz z wydaniem decyzji do ataku na sąsiadujący z Rosją kraj, dał też przyzwolenie na obdarcie go z szat zwyczajowo przysługujących władcom – chodzi o język, w jakim się o nich mówi. Czy to z szacunku do nich samych, czy – w zależności od czasu i przestrzeni – ich poddanych lub wyborców, którzy wynieśli tego czy innego polityka na najwyższy w jego kraju urząd. Prasa, czy mówiąc szerzej media, pozwalają sobie na więcej i jest to normalne. Głowa państwa o swoim odpowiedniku musi jednak wypowiadać się w, no właśnie, odpowiedni sposób i odstępstwo od tej normy to widoczny sygnał, element polityki i narzędzie wywierania wpływu.
Jeśli uzasadnionymi epitetami władcę Rosji obrzuca prezydent USA – przydaje to dodatkowej siły tym określeniom. I jakkolwiek można mówić, że to tylko słowa, to mają one znaczenie. Pokazują, że Putin jest wyjęty z pewnego kontekstu, nie jest już równorzędnym politykiem dla innych głów państwa, jest hersztem, ale nie jest liderem – i że zasługuje na koniec herszta, nie lidera.
Joe Biden dobrze zna się na retoryce i polityce. To jeden z najbardziej doświadczonych przywódców zachodniego świata, senatorem został w 1972 roku, może więc śmiało pół wieku później obchodzić nader aktywny jubileusz. Wiele wydarzeń i procesów zna nie tylko z książek, zwyczajnie w nich uczestniczył. Był w polityce też i wtedy, kiedy Ronald Reagan, największy prezydent USA zeszłego stulecia, radził Gorbaczowowi, aby ten zburzył mur. Pamięta też jasny przekaz Reagana sytuujący Związek Radziecki jako imperium zła. Tam też nie było niuansów. I bardzo dobrze, bo taka retoryka mocno obdzierała Sowietów z pozornych rzecz jasna znamion bycia legalną władzą. Nigdy nią przecież nie byli – ani u siebie w kraju, ani na terenach przez siebie pośrednio kontrolowanych. I ktoś to musiał powiedzieć dosadnie. W grze nerwów, jaką prowadził Reagan z Kremlem, jego postawa i przemówienia były ważnym narzędziem. I taką samą rolę mogą mieć publicznie wygłaszane opinie Bidena już nawet nie potępiające Putina, ale wprost nazywające go oprychem.
Takiej retoryki nie podziela prezydent Francji Emmanuel Macron, który deklarował, że nie nazwałby Putina „rzeźnikiem” i apelował o „werbalną deeskalację”. Ten dwugłos w opiniach jest moim zdaniem pozorny, bo co prawda różni w wypowiedziach, Francuz i Amerykanin są zgodni w czynach. Francja ma swoje własne porachunki w związku z aktywnością Rosji w Afryce i śmiało przesyła uzbrojenie na Ukrainę oraz swoje wojska do Rumunii. Działa na rzecz niepodległości Ukrainy, co opłaca się także Polsce. Być może zresztą, tego nie wiemy, obaj prezydenci odgrywają role dobrego i złego gliny.
I jeszcze nawiązując po raz ostatni do historycznych konotacji prezydentury Bidena. Swego czasu, czyli właśnie za czasów Reagana, bardzo znany historyk z Cieszyna, Richard Pipes, przekonująco argumentował, że Rosja Sowiecka to tylko kolejna mutacja wschodniego, moskiewskiego autorytaryzmu, który przybiera różne maski, ale cały czas jest ten sam. Nie wszyscy się z nim wtedy zgadzali i chyba najbardziej znanym oponentem tej tezy był Aleksander Sołżenicyn, który polsko-żydowskiemu autorowi zarzucał polską perspektywę – czyli w domyśle brak obiektywizmu. Działania Putina pokazują jednak dobitnie, kto miał w tym sporze rację. I bardzo dobrze, że to właśnie „polska perspektywa” znajduje sojuszników tego formatu co prezydent Biden. Jemu samemu zaś życzę zwrotu nie tylko retorycznego, ale również i ekonomicznego w stronę wolności – już w ramach polityki samych USA. Oczywiste jest, że Biden, polityk Partii Demokratycznej, to nie libertarianin. Ale jeśli właśnie zaczyna się nowa zimna wojna, to musimy na nią zarobić, a do tego wolnorynkowy kapitalizm nadaje się najlepiej.
Marcin Chmielowski