W kręgu zainteresowania w zasadzie każdego winna leżeć przecież kwestia odbytego referendum, czyli w teorii oczywiście – instytucjonalna możliwość decydowania o losach swojego państwa bezpośrednio przez obywateli. Abstrahując oczywiście od kwestii progu ważności, treści pytań, czy obaw o poprawne przeprowadzenie, przed sądną niedzielą 15 października kwestia referendum i obaw z nim związanych była podnoszona bardzo często. Obecnie, podczas przeglądania mediów zaaferowanych wynikami, rozkładem mandatów w Sejmie i Senacie etc., z wielką trudnością mogłem znaleźć informację na temat tego, czy wynik tego referendum jest wiążący. Czy to rzeczywiście oznacza, jak pisał Alexis de Tocqueville, że skoro rząd zajął miejsce Opatrzności, zrozumiałe jest, że każdy, kto znalazł się w potrzebie, wzywa jego pomocy? Innymi słowy jesteśmy bardziej zainteresowani wyborem tych, którzy przez kolejne cztery lata będą nami rządzić, niż rzeczywistym i bezpośrednim udziałem w tych rządach.
Ale skoro taka jest nasza wola, to chyba należy skomentować sytuację, jaka zaistniała po wyborach. Trudno mówić, by światło było oddzielone od ciemności, a piszę ten felieton w drugi dzień od ogłoszenia ostatecznych wyników naszego narodowego plebiscytu na 560 najlepszych polityków. Dosyć trafnie porównywałem swego czasu kampanię wyborczą do pola bitwy. Ileż to bitew w historii świata zakończyło się buńczucznym oświadczeniem obydwu ścierających się stron o wielkim zwycięstwie. Tak i teraz partia, która zdobyła najwięcej głosów, zresztą skądinąd słusznie ogłosiła, że wybory wygrała, pomimo że ma bardzo nikłe szanse na utworzenie większościowego rządu. Słuszności nie można odmówić i drugiej stronie wyborczego sporu, czyli największej partii opozycyjnej, której lider również ogłosił, że wybory zostały wygrane, mając na uwadze oczywiście prawdopodobną perspektywę koalicji zdolnej udzielić wotum zaufania powoływanemu w trybie art. 154 ust. 3 Konstytucji RP rządowi. Tak naprawdę sytuację po bitwie wyborczej świetnie odzwierciedla cytat z enfant terrible myśli politycznej, czyli Nicolo Machiavellego, który w „Księciu” pisał: Ludzie bowiem zmieniają swoich władców ochoczo, licząc na poprawę, a nadzieja ta pobudza ich do zbrojnych wystąpień przeciw sprawującemu władzę – w tym to są oszukani, gdyż doświadczają niebawem, że z deszczu pod rynnę wpadli.
Przyjdzie jeszcze czas, by niejednokrotnie napisać o perspektywie i skutkach wyborów politycznych, jakie zgotowali sobie wyborcy, jednak dopiero wtedy, gdy już poznamy dalsze losy naszej nowo wybranej Legislatywy. Na dzień dzisiejszy możemy być pewni jednego. Gdy tylko PKW ogłosiła oficjalne wyniki wyborów, a pewnie nawet i wcześniej – w zimny, niedzielny wieczór po ogłoszeniu pierwszego sondażu rozpoczęły się żmudne negocjacje oraz przewidywanie problemów, które należy pokonać.
W pierwszym przypadku chodzi oczywiście o Trzecią Drogę, która to formacja jest niewątpliwie prawdziwym zwycięzcą tych wyborów i jednocześnie przedmiotem negocjacji. Zarówno politycy tego ugrupowania, jak i głównej partii opozycyjnej zarzekają się, iż wspólne tworzenie rządu jest pewne, a reżym obecnie rządzącej formacji należy już do przeszłości. Jednak za pośrednictwem mediów dochodzą informacje, o desperackiej próbie skaptowania Trzeciej Drogi nawet za cenę oddania stanowiska obecnie zajmowanego przez Mateusza Morawieckiego na rzecz gwiazdy Ludowców – pana Kosiniak-Kamysza. Piszę o tym w zasadzie tylko dlatego, że powyższe implikuje ciekawą sytuację licytacyjną. Jak mawiał swego czasu pewien prokurator na zajęciach prowadzonych podczas odbywania przeze mnie aplikacji adwokackiej: „nie ma ludzi nieprzekupnych, zmienia się jedynie wysokość łapówki”. A jaka może być łapówka zdolna przeważyć szalę, na której położone jest zadowolenie własnych wyborców? Wszak zasoby są ograniczone, a opozycyjny rząd musi jeszcze obdzielić Lewicę. Pozostaje ponadto drażliwa kwestia „chłopska”, gdyż w rodzącym się układzie Koalicja Obywatelska ma swoich ludowców z „Andrzejem Lepperem 2.0.” w osobie pana Kołodziejczaka.
Ale to nie jedyne problemy. Drugą i pewnie poważniejszą kwestią pozostaje nasz ustrój rodzący komplikacje nie tylko parlamentarne, ale i wbrew pozorom ekonomiczne.
Już dzisiaj wiemy, że prezydent nie będzie się śpieszył z zwołaniem pierwszego posiedzenia Sejmu nowej kadencji, i by nie narazić się na odpowiedzialność sądową przez niestosowne suponowanie, nie chodzi o rzekomy układ z partią rządzącą. Jak wiadomo, prezydent jest reprezentantem wszystkich Polaków, a nie chce się śpieszyć dlatego, że do pośpiechu zachęca go szereg polityków, z Włodzimierzem Cimoszewiczem na czele. Co nagle, to po diable. Chociaż czasami i pośpiech jest wskazany.
Tak jest w przypadku jednego z zapisów naszej Konstytucji, który może powodować skrócenie kadencji Sejmu, czego z kolei nie życzy sobie chyba żadne ugrupowanie obecnie zasiadające w parlamencie. W końcu kto wie, jakie byłyby wyniki tego powtórnego, wyborczego Totolotka, tym bardziej że wyborcy powoli zaczynają zwracać uwagę na stan publicznej kasy, a sama opozycja flagowała się w kampanii tematem rozrzutności obecnej władzy. Ale problem jest poważny, bo dotyczy właśnie publicznej kasy, a konkretnie budżetu państwa.
Jak wiemy, projekt nowego budżetu został przedstawiony Sejmowi przez Prezesa Rady Ministrów 29 września. Pal licho, że mający tworzyć nowy rząd wyrażają naglącą potrzebę zmian w ustawie budżetowej. Problem dotyczy terminu na przedstawienie uchwalonego budżetu prezydentowi, bo ten w razie przekroczenia tego terminu może skrócić kadencję Sejmu. Dodatkowo pojawia się na horyzoncie kolejny problem, tym razem rangi akademickiej. Czy wobec projektu ustawy budżetowej obowiązuje zasada dyskontynuacji? Zdania wśród utytułowanych przedstawicieli doktryny prawa i jurysprudencji są podzielone, ale niezależnie od rozwiązania, przyszłość nie rysuje się w kolorowych barwach. Gdyby przyjąć, że dyskontynuacja nie dotyczy projektu budżetu, to budżet musi być przedłożony prezydentowi po wcześniejszym uchwaleniu 29 stycznia, a to biorąc pod uwagę procedurę tworzenia rządu, jeszcze w trybie art. 154 ust. 3 Konstytucji może być problematyczne. Z tego samego powodu problematyczne jest i zastosowanie dyskontynuacji, bowiem rząd musiałby tworzyć nowy budżet na kolanie, by zdążyć go uchwalić w terminie przewidzianym w Konstytucji.
Podobny problem mają samorządy. Dla przykładu obecny rząd obiecywał wsparcie samorządów w ostatnim kwartale tego oraz w przyszłym roku. Wielu samorządowców słusznie zaczyna obawiać się o stan finansów swoich jednostek, które z kolei przyzwyczaiły się do programów pomocowych, jakie fundowała im centrala. W obecnej sytuacji trzeba będzie się obejść smakiem. A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Jacek Janas
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie