Miało być inaczej, a jest – „jak zwykle”. Od lat spada w Polsce liczba małych, rodzinnych sklepików. Zabijają je coraz wyższe koszty prowadzenia (przede wszystkim energii, w tym ogrzewania), a także mordercza i nierówna konkurencja ze strony dyskontów oraz zgrabnie unikających płacenia podatków hipermarketów.
– Gdy jeszcze w 2008 roku sklepików działało około 460 tysięcy, teraz jest ich już niemal 90 tysięcy mniej – takie dane przedstawiła ostatnio wywiadownia Dun & Bradstreet w analizie przygotowanej na zlecenie „Rzeczpospolitej”.
Pogrom sklepików jest faktem
Zamiast hamować, bankructwa i zamknięcia małych sklepów przyspieszają. Pomimo iż nie mamy już żadnej pandemii, a wpływ wojny na Ukrainie na to zjawisko wydaje się być ograniczony.
– W zeszłym roku ubyło nam blisko cztery tysiące sklepów. W kolejnych miesiącach może być jeszcze gorzej – komentuje wyniki badania Tomasz Starzyk, rzecznik Dun & Bradstreet. Następnych ponad 9,5 tys. sklepów zawiesiło swoją działalność.
Likwidowane są przede wszystkim niewielkie sklepy spożywcze. Nieco lepiej jest z kwiaciarniami, sklepikami z produktami sportowymi oraz z wyrobami medycznymi. Do sięgających kilkuset procent podwyżek cen energii i gazu dochodzą rosnące ceny produktów. To zaś przekłada się na malejące obroty, bo klienci kupują po prostu mniej.
Ach, te wyborcze zapowiedzi!
Warto przypomnieć, że rządząca partia szła do wyborów w 2015 roku z hasłem niesienia pomocy polskiemu biznesowi, w tym sklepom rodzinnym, czemu miało służyć między innymi opodatkowanie zagranicznych sieci handlowych.
– Zagraniczne sklepy wielkopowierzchniowe – hipermarkety – nie są w Polsce odpowiednio opodatkowane, choć powinny. Ale tu są oczywiście kłopoty z Unią Europejską. Podejmowaliśmy próby i nie wszystko przegraliśmy, ale w większości przegraliśmy – przyznał wprost Jarosław Kaczyński podczas spotkania z wyborcami w Gliwicach.
Jak na razie porażkę poniósł także flagowy projekt PiS, czyli obowiązujący od 2018 r. zakaz handlu w niedziele. Od 2020 r. zakupy możliwe są tylko w siedem niedziel: ostatnią niedzielę stycznia, kwietnia, czerwca i sierpnia, a także w dwie kolejne niedziele poprzedzające Boże Narodzenie i w niedzielę przed Wielkanocą. Jak się wydaje, projekt mający – w zamyśle – pomóc polskim biznesom rodzinnym, uderzył w nie rykoszetem, zmieniając jeszcze bardziej nawyki konsumentów zaopatrujących się teraz, w większości, w sieciowych sklepach.
Nadchodzą bankructwa lokali
Jeśli koszty działalności jeszcze wzrosną, z rynku może zniknąć nawet co trzecia restauracja i kawiarnia. Lokale są wykańczane nie tylko przez wysokie koszty energii, gazu, ogrzewania i paliwa, ale także rosnące ceny surowców – warzyw, owoców, ryb, mąki itp. Prowadzenie działalności gospodarczej w branży restauracyjnej, przy wysokich kosztach i spadającej liczbie klientów, po prostu przestaje się opłacać. Niezrozumiała jest też sytuacja, że utrzymywany jest 0-proc. VAT na żywność, a 8 proc. VAT na posiłki, w efekcie czego restauratorzy ponoszą wyższe koszty niż producenci i hurtownicy. W związku z podniesieniem płacy minimalnej rosną także oczekiwania płacowe pracowników.
Klienci restauracji widząc co miesiąc nowe ceny nie są – rzecz jasna – zadowoleni. Nie wiedzą jednak, że część rosnących kosztów bierze na siebie przedsiębiorca. Jest to możliwe jednak tylko do czasu. Potem staje się bezsensowne i lokal trzeba zamknąć.
– Gastronomia potrzebuje pilnej pomocy. Szukamy pomysłów. Jesteśmy otwarci na dialog – mówi Hanna Mojsiuk, prezes Północnej Izby Gospodarczej w Szczecinie.
W ciągu ostatnich trzech lat zamknięty został co czwarty lokal gastronomiczny, co drugi miał problemy z płynnością. Polski biznes restauracyjny w niechlubny sposób dołącza więc do polskiego handlu. Jeśli tak będzie dalej, za kilka najwyżej lat klientom pozostanie korzystanie wyłącznie z korporacyjnych usług.