Nie tylko przez polskie, ale i światowe media przetoczyła się ostatnio gorąca debata na temat nowego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Zaczęły się nawet pojawiać alarmistyczne komentarze, że oznacza to w istocie początek Polexitu, a więc pójścia Polski w ślady Wielkiej Brytanii, która wystąpiła z Unii Europejskiej. Wątpię, żeby było to prawdziwe proroctwo. Zdziwiło mnie jednak, jak bardzo agresywna jest retoryka na przykład niemieckich publicystów konstytucyjnych, choćby Maximiliana Steinbeisa w artykule pt. „The Exit Door”, gdzie w istocie polski Trybunał obrzuca się inwektywami i rozważa to, czy Polskę można jakoś odsunąć albo wręcz wyrzucić z Unii bez formalnego wniosku ze strony naszego rządu.
Z czysto pragmatycznego i gospodarczego punktu widzenia ani Polsce, ani Unii nie powinno być do tego spieszno. Trafnie sprawę skwitował Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Pracodawców Polskich, który na blogu WEI napisał, że „tzw. Polexit cofnąłby nas do lat 90., a jego autorzy zostaliby zlinczowani przez gwałtownie biedniejący lud”. Podobnie o sprawie napisał dziennikarz Marcin Bartnik, który na swoim blogu argumentował, że „Wychodząc z Unii stracimy dostęp do europejskich rynków, mając już zamknięte rynki wschodnie”. Naszym zachodnim sąsiadom także powinno zależeć na partycypacji polskiej gospodarki we wspólnym rynku, czy chociażby na tym, żebyśmy to my musieli radzić sobie z problemami związanymi z kontrowersyjną ochroną zewnętrznej granicy Unii.
Na idealistycznym i nieco romantycznym poziomie nie jestem fanatykiem Unii Europejskiej, która stała się zbiurokratyzowanym i zideologizowanym molochem, reprezentującym wszystko to, za czym nie przepadam. Chodzi o biurokratyczne zarządzanie ludźmi w stylu „top-down”, przeregulowanie, poczucie wyższości elit nad pospólstwem, a także upośledzony „liberalizm tylko od pasa w dół”. Oznacza to odnajdywanie sensu życia społecznego w dziwacznych poglądach na sprawy obyczajowe, których akceptacja miałaby być ipso facto motorem postępu.
To wcale nie oznacza, że jestem fanem aktualnego, polskiego rządu i jego stosunku do Trybunału Konstytucyjnego. Kilkanaście lat temu Trybunał był krytykowany właśnie przez konserwatystów i prawicę za nadmierny aktywizm sędziowski i – jak to czasem określał mój promotor, wybitny filozof prawa prof. Lech Morawski – „wyciąganie orzeczeń z kapelusza”, czyli niezgodne z trójpodziałem władzy zapędy prawotwórcze sądów konstytucyjnych.
Obecnie wobec Trybunału można wysnuć szereg zarzutów. Po pierwsze, że jego niedawne orzeczenia są miałkie z czysto prawniczego i erudycyjnego punktu widzenia, a po drugie – że stał się swego rodzaju chłopcem na posyłki, maszyną do brudnej politycznej roboty. Przykładem takiego fortelu, gdy sprawa w istocie obyczajowa i polityczna miała zostać załatwiona przez Trybunał Konstytucyjny, nie zaś przez parlament, była oczywiście kwestia aborcji. Coś podobnego – włącznie z następczymi protestami opozycji – stało się z polityczną nawalanką pomiędzy Unią a polskim rządem. Włączono w to Trybunał Konstytucyjny, który pewnie powinien cieszyć się odpowiednim autorytetem i opinią ciała możliwie apolitycznego, zresztą jak każdy sąd.
Niemniej, jak to bywa w życiu społecznym, problem stosunku prawa krajowego do europejskiego jest bardziej skomplikowany niż to proklamowały dwa „plemiona” – prounijne i prorządowe. Nie chcę wnikać w wysublimowane dyskusje z zakresu teorii państwa i prawa, prawa konstytucyjnego i europejskiego, ale problem ten jest widoczny już na pierwszy rzut oka i to na najniższym poziomie.
Z punktu widzenia prawa krajowego, a więc z treści art. 8 Konstytucji wprost wynika przecież, że „Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej”. W myśl natomiast jej art. 91 ust. 3 , jeżeli wynika to z ratyfikowanej przez Rzeczpospolitą Polską umowy konstytuującej organizację międzynarodową, prawo przez nią stanowione jest stosowane bezpośrednio, mając pierwszeństwo w przypadku kolizji z ustawami. Nie potrzeba zatem doktoratu z prawa konstytucyjnego, żeby prawidłowo odczytać znaczenie tych słów. Artykuł ósmy jest jednym z pierwszych przepisów Konstytucji i jasno wskazuje na to, że jest ona „najwyższym prawem” w kraju. Bardziej techniczny przepis artykułu dziewięćdziesiątego pierwszego, regulując kwestię katalogu źródeł prawa, stwierdza wprawdzie, że prawo unijne może mieć pierwszeństwo w przypadku kolizji, ale tylko z krajowymi ustawami.
Nie jest to zresztą nic odkrywczego. Komentatorzy słusznie zwracają uwagę na to, że historia orzeczeń Trybunału, stwierdzających wyższość konstytucji nad prawem ponadnarodowym, jest długa. Chociażby w wyroku Trybunału Konstytucyjnego z dnia 11 maja 2005 r. (sygnatura K 18/04) stwierdzono, że traktaty muszą ustąpić „miejsca uregulowaniom konstytucyjnym, wyposażonym w najwyższą moc prawną”. Jest to być może kwestia słabo zrozumiała dla osób, które słyszały tylko slogan o „pierwszeństwie prawa unijnego”. Dotyczy to zresztą nie tylko stereotypowego plemienia „słabo wykształconych wyborców PiS ze wsi”, ale także „popijających sojowe latte pracowników korporacji głosujących na PO”.
Umiejętność wpisywania raportów do arkusza kalkulacyjnego nie oznacza jeszcze zrozumienia historii, znajomości takich nazwisk jak Austin czy Kelsen, hierarchicznej i abstrakcyjnej natury prawa, będącego swego rodzaju sztucznym systemem, w którym jedne normy wynikają z innych, a zależności między nimi budzą kontrowersje wśród teoretyków i prawników.
Co ciekawe, przez prawie dwa lata powtarzano nam, że nie powinniśmy wypowiadać się na tematy, w których nie jesteśmy specjalistami. Nagle okazuje się, że każdy może wyrazić swoje zdanie w sprawie stosunku prawa unijnego do krajowego, chociaż jest to sprawa wysoce specjalistyczna, a ponadto – pomimo nadal trwającej epidemii i rosnącego poziomu zakażeń – może w tej sprawie bez przeszkód protestować.
Słusznie podkreśla Edyta Całka w artykule „Zasada pierwszeństwa w prawie Unii Europejskiej. Wybrane problemy”, że zasada prymatu prawa unijnego tylko „W ujęciu unijnym (kwestionowanym w orzecznictwie większości trybunałów konstytucyjnych państw członkowskich) dotyczy wszystkich przepisów krajowych niezależnie od ich miejsca w hierarchii źródeł prawa, w tym przepisów rangi konstytucyjnej”.
Innymi słowy, to głównie Unia uważa, że stanowione przez nią prawo jest bezwzględnie ważniejsze niż ustawy zasadnicze państw członkowskich. Często zapominamy o tym, że Unia Europejska powstała nie tylko po to, aby zapewnić swobodny przepływ kapitału, osób i dóbr. Miała ona także stanowić dodatkowy, ponadnarodowy porządek, który będzie lepiej chronił prawa i wolności Europejczyków, tworząc dodatkowy szczebel norm prawnych i organów sądowniczych nad porządkiem krajowym. Problematyczne pozostaje to, że takie uproszczone przekonanie zasadza się na czymś w rodzaju dogmatu o czystości intencji i nieomylności samej Unii. Nie od rzeczy jest jednak pytanie: skoro Unię powołano, aby pilnowała państw członkowskich, kto przypilnuje Unii (quis custodiet ipsos custodes)? Moim zdaniem, można próbować argumentować, że powinny to być „państwa członkowskie i ich podstawowe zasady konstytucyjne”.