Całe lata temu byłem na szkoleniu poświęconym pisaniu scenariuszy. Najważniejsza rzecz, jaką z niego zapamiętałem, to ta dotycząca pomysłów, a więc ponad połowy pracy nad czymkolwiek, co będzie sfilmowane, napisane, namalowane, narysowane, zaśpiewane czy nagrane. Stworzone. Ta istotna reguła polega na tym, że czasami warto odpuścić znalezienie czegoś zupełnie nowego, bo ten Graal może gdzieś tam jest i może nawet sama podróż w poszukiwaniu tego artefaktu nas zmieni i to ona będzie prawdziwą nagrodą, ale trudno się tak naprawdę to kontempluje, kiedy gonią dedlajny. Istnieje alternatywna strategia twórcza. Polega ona na łączeniu pomysłów, które już znamy. W ten sposób można wiwisekcjonować bardzo wiele dzieł popkultury. Dla przykładu, Marsjanin, tak powieść jak i film, to Robinson Crusoe i Apollo 13, a Project: Monster to Godzilla i relacje naocznych świadków ze zniszczenia World Trade Center. Listę można wydłużać i zachęcam do tego, ale z pewną motywacją: w poszukiwaniach kalek nie chodzi o krytykę braku twórczości. Wprost przeciwnie. Zdolność do połączenia dwóch lub więcej elementów i uzyskiwanie z tego jakiejś nowej wartości, też jest twórcza.
Kos, film bardzo luźno traktujący o przededniu Insurekcji kościuszkowskiej, jest połączeniem twórczości Quentina Tarantino, oczywiście nie całej, porównania do Nienawistnej ósemki narzucają się jednak same, z nastrojem i klimatem filmów Wojciecha Smarzowskiego, najbardziej z Domem złym. Oczywiście po drodze mamy więcej zapożyczeń. Pierwsze sceny filmu to ożywione obrazy Wojciecha Chełmońskiego. Rotmistrz Dunin i jego oddział to konna wersja motocyklowych Nocnych Wilków. Nietypowa para bohatera i jego pomocnika, a więc Kościuszko i Domingo, to przebrani Frodo Baggins i Sam Gamgee, którzy sami w sobie też nie są wcale tacy oryginalni: sprytny i życiowy Sancho Pansa i ideowy Don Kichot pewnie też mieliby swoich przodków jeszcze wcześniej. Tak czy inaczej, Kos to składak, a scenarzysta i reżyser, a więc odpowiednio Michał A. Zieliński oraz Paweł Maślona, to nie tylko scenarzysta i reżyser, ale również dwóch kapitalnie czujących rytm DJ-ów, którzy łączą ze sobą właściwe sample. Trochę w myśl teorii opisanej przez Nicolasa Bourriauda w Postprodukcji. Kulturze jako scenariuszu, tytuł eseju skracam, ostatni raz tak długie tytuły uchodziły właśnie w czasach, w których dzieje się Kos (swoją drogą, to ciekawe świadectwo encyklopedycznych zapędów oświecenia).
Film jest przede wszystkim kolejną opowieścią o nas, Polakach jako wspólnocie. Wiecznie skłóconej i bez planu, oglądanej przez Domingo, człowieka z zewnątrz, który nieco na zasadach popularnych w XVIII wiecznej dydaktycznej filozofii odwiedza obcą krainę, aby dzięki temu czegoś się dowiedzieć. Tutaj jednak prawdziwie nauczani mamy być my, widzowie i prawdopodobnie skończy się to tak, że stronnictwo tkwiące w okopach Świętej Trójcy zobaczy w Kosie odsłonę chłopomanii, historycznie krzywdzącego uproszczenia, Wilanów z kolei przyklaśnie na widok kołtuńskiej, wąsatej polskiej szlachty (i nie zauważy, że największy herbowy bydlak pokazany na ekranie nosi się z zachodnia). A tymczasem jeżeli Kos faktycznie ma ładunek krytyczny wobec naszej historii, to przynajmniej z mojej perspektywy jest on bardzo demokratyczny. Głupi mogą być zarówno chłopi, jak i szlachcice, są jednak też i szlachcice naprawdę szlachetni, tacy też, choć życiowo poturbowani, zdarzają się i chłopi. Jednoznacznie krytykowani są tylko zdrajcy chodzący na moskiewskim pasku, ale jako wspólnota chyba możemy umówić się przynajmniej co do tego, że takim postaciom krytyka akurat się jak najbardziej należy.
We mnie film budzi też raczej optymistyczną refleksję. Nawet pomimo tego, że opowiada o chwili w dziejach tuż przed zmierzchem. Robienie na „jakoś to będzie”, genialnie podbite na samym końcu pytaniem o plan i widokiem na jego powodzenie, to na pewno narodowa trauma, choć może nie wszyscy sobie zdajemy z tego sprawę. Polacy samych siebie widzą jako wiecznie nieogarniętych, nieprzygotowanych, ściągających na klasówkach, w polityce niechętnych ekspertom, bo ci by jeszcze – kto to widział – mieli rozsądne pomysły idące w poprzek ustaleń przy politycznym stoliku. Jednocześnie z każdej perspektywy, wyłączając księżycowe oderwanie od rzeczywistości, ostatnie 30 lat w Polsce to sukces. Jasne, dorobiliśmy się też nowych problemów strukturalnych, swoją drogą podobnych do tych, jakie ma Zachód, na łono którego niepostrzeżenie wróciliśmy. Mam też w pamięci zwyczajowe tematy swoich felietonów, dość często obracające się wokół tego, co nam w Polsce nie idzie, a jest tego sporo. Tyle że nasz obecny poziom jest wyższy niż ten, z którego startowaliśmy. W filmie widać sporo błota i my też, w czasach nam współczesnych, mieliśmy błoto: na placach targowych, które były świadkami naszej kontrrewolucji straganów i które widziały pierwotną akumulację kapitału. Nasze błoto dało dobry plon. Droga, jaką pokonaliśmy, imponuje i pora zmienić nasze myślenie o nas samych jako o kraju ludzi, którym nic lub niewiele wychodzi, ewentualnie sukcesy były setki lat temu i możemy sobie tylko powspominać.
Oglądanie naszych porażek, uwaga, spojler, Insurekcja się nie udała, nabiera teraz, kiedy mamy na koncie sukces trzech dekad Trzeciej Rzeczypospolitej, innego waloru niż rozdrapywanie ran. To ostrzeżenie. Pokazanie, co trzeba zrobić, abyśmy znowu zaczęli przegrywać. Recepta nie jest długa i w pełni zawarta w filmie. Warto się na niego przejść do kina właśnie po to, aby być mądrzejszym i oczywiście mieć w pamięci, że to kino akcji przebrane w kontusz. Film można obejrzeć jako historię o tym, co się dzieje dzisiaj, a nie o tym, co działo się ponad 200 lat temu.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie