Kiedy się pali, dzwonimy po straż pożarną. Nawet wtedy, kiedy jest ona państwowa, bo prywatne nie są obecnie zbyt popularne. Uwaga, robią tak nawet libertarianie, bo zdecydowanie lepiej jest skorzystać z usług opłacanej z podatków służby, niż później smętnie przechadzać się po pogorzelisku. Oczywiście, uwielbiam akademickie dyskusje o tym, co by było, gdyby tych państwowych służb zabrakło i jak szybko rynek poradziłby sobie z dostarczeniem usług ratownictwa pożarniczego. Bo zrobiłby to, na płaceniu strażakom powinno zależeć towarzystwom ubezpieczeniowym, ale też i samym mieszkańcom, którzy mogliby powoływać zawodowe dzielnicowe i miejskie oddziały do walki z żywiołem. To się jednak nie dzieje, bo nie ma jak. Strażakom płacimy w podatkach i taki model prawie wszystkim wydaje się być jak najbardziej właściwy. A nawet jedynie słuszny.
Z wojskiem jest podobnie. Kiedy w godzinę „W” przyjeżdżają czołgi z literką „Z”, nie bardzo jest czas na to, aby rozmawiać o potencjalnie lepszych od państwowych usługach najemników, którzy mieliby sobie radzić z najeźdźcą. Odpływ historycznie spokojnych czasów zastaje nas z tym, co akurat mamy, może to być lepsze lub gorsze wojsko, ale jednak jakieś, trzeba więc korzystać, bo w sytuacjach podbramkowych liczą się wszystkie atuty. Tak, są wśród nich też dobra dostarczane przez inicjatywę prywatną i wojna na Ukrainie doskonale to pokazuje: obok żołnierzy zawodowych walczą uzbrojeni dzięki zbiórkom społecznościowym ochotnicy, niejednokrotnie całkiem dobrze wyszkoleni i wyposażeni. Jeśli jednak są dostępne też i opłacane z podatków zasoby techniczne oraz ludzie zdolni nimi operować: to trzeba pozwolić im pracować, bo dyskusje o tym, jaki powinien być libertariański świat, na pewno będzie łatwiej prowadzić w mniej więcej liberalnym kraju, jakim po wojnie będzie Ukraina, trudniej zaś w autorytarnej umieralni dla liberalnych idei, jaką jest Rosja.
Polacy to widzą i rozumieją. W najbliższym czasie wydamy więcej na wojsko, niż wydawaliśmy w latach poprzednich, trudno jednak szukać przeciwników takich decyzji. Wydatki państwowe są różne. 500+ czy nasta emerytura, a także inne sposoby przekupywania wyborców to ciężary, które podatnicy powinni zrzucić ze swoich pleców czym prędzej. Wojsko, które ma służyć bezpieczeństwu – taki wydatek, szczególnie w obecnym kontekście, jest zrozumiały. Jeż musi mieć kolce, bo niedźwiedź ma kły.
Państwowe wydatki na wojsko, same w sobie gorzkie, choć niekiedy konieczne, mogą jednak zamienić się w coś jadowitego, w militaryzm. Państwa demokratyczne, nawet jeśli ich demokracje mają wady, posiadają pewne bezpieczniki służące przeciwdziałaniu takiemu ryzyku. Za najważniejszy z nich uważam wolność słowa, możliwość krytykowania, zadawania pytań i prowadzenia dziennikarskich dochodzeń. Co jednak, kiedy militaryzm jest wywołany autentycznym zapotrzebowaniem obywateli na taką ideę? Ludzie mogą widzieć w wojsku siłę nie tylko zdolną, ale też powołaną do oddziaływania na politykę, siłę kształtującą ją. Co prawda dzisiaj takie ryzyko zdaje się być w Polsce bardzo małe, ale historia nieraz już śmiała się z tych, którzy śmiali się z jej mechanizmów. Tutaj do odegrania mają rolę wszyscy ci, którzy chcą żyć w świecie kupców, a nie żołnierzy. Muszą pokazywać, jaka jest rola armii i że na wojskowy (domniemany, polecam rozmowy z żołnierzami) porządek rozkazów, pracuje rynkowy chaos umów i kontraktów. Armia istnieje dla społeczeństwa, nie na odwrót.
Stawianie wydatków na wojsko poza krytyką, wyciszanie głosów pytających się o sens pewnych zakupów i dysponowania środkami, traktowanie polityki obronnej jako w jakiś sposób uprzywilejowanej, a nie po prostu będącej jedną z wielu – to niestety prosta droga do postawienia wozu przed końmi, postawienia wojska przed resztą społeczeństwa, uczynienia z bramkarza menedżera dyskoteki. Złotówki podatników zasługują na wydawanie jak najlepsze – choćby ze względów pragmatycznych, bo jest ich ograniczona ilość. Lepiej sfinansować obronę dla wszystkich niż emeryturę czy jakiś plusik dla wybranych. Ale wojenne wzmożenie nie może nas skłaniać do tego, abyśmy kupowali i produkowali, machając ręką na rachunek ekonomiczny – bo on nie zniknął i nie zniknie. Sprawna armia to armia racjonalnie dowodzona, ale tak też finansowana i liberałowie oraz libertarianie muszą bronić tego racjonalizmu przy użyciu tego, co oferuje wolność słowa – pytać, sprawdzać, dowiadywać się, informować, oczywiście rozumiejąc przy tym, że wojsko ma swoje tajemnice i że nie wszystkie dane muszą być publiczne. W przeciwnym razie nie tylko wydamy więcej za mniej i gorszej jakości, ale też narazimy się na to, że postawimy wojsko w centrum życia społecznego, a to nie jest odpowiednie dla niego miejsce. W centrum polis jest miejsce tylko na rynek. Koszary są ważne, ale warto je trzymać na peryferiach.
Marcin Chmielowski
*autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości