Pierwszy libertariański think tank powstał w Argentynie w 1957 r. I to on, bazując na dorobku XIX-wiecznego argentyńskiego klasycznego liberalizmu, ale też działając na fali sobie współczesnych, wolnorynkowych teoretycznych rozstrzygnięć w dziedzinie ekonomii, uruchomił proces, którego efektem było wybranie Mileia na prezydenta. Polityka nie jest bowiem twórcza. Jest wtórna, ale rolą polityka jest wykorzystać sytuację, którą przygotowują przedsiębiorcy idei w trzecim sektorze. Wręcz modelowo zadziałało to w Argentynie. Zadziałała też zresztą inna zależność – że im gorzej, tym lepiej. Argentyńczycy po prostu postanowili spróbować rozwiązań, które nie wiążą się z ingerencją państwa. Tylko z jego wycofaniem. Dlatego na prezydenta wybrali człowieka, kto obiecał im właśnie to.
Milei to libertarianin – anarchokapitalista. Ten drugi termin można w największym skrócie wyjaśnić, opisując pewien filozoficzny eksperyment. Gdyby do anarchokapitalisty przyszedł ktoś i dał mu do naciśnięcia Wielki Czerwony Guzik oraz powiedział, że po naciśnięciu tego guzika natychmiast znikną wszystkie państwa i w roli regulatora życia społecznego pozostanie tylko wolny rynek, rozumiany jako suma dobrowolnych wymian, to taki ktoś nie zdążyłby domówić ostatnich sylab swojego krótkiego wyjaśnienia. Anarchokapitalista już gdzieś w połowie tego długiego zdania nacisnąłby guzik.
Też bym nacisnął. Też jestem anarchokapitalistą. Nie ma jednak nigdzie czegoś takiego jak Wielki Czerwony Guzik i czekanie na to, aż mi go ktoś przyniesie, przypomina tęskne patrzenie w kierunku Pustyni Tatarów. Świat bez państw, ale za to kapitalistyczny, to utopia, przydatne wyobrażenie rzeczywistości, której nie ma, ale do której możemy się zbliżać codziennym wysiłkiem. Wiedząc, że zawsze będzie nam umykać.
W politycznej, ale też po prostu społecznej praktyce oznacza to tyle, że trzeba się urządzać w nieidealnym świecie, jednocześnie pchając go w kierunku idealnym, po drodze zaś rywalizować o swoją wizję przyszłości z tymi, którzy chcą nam narzucić swoje. Z perspektywy libertarianina wygląda to tak, że z jednej strony chcą ją nam narzucać konserwatyści, rdzeń szeroko rozumianej prawicy, oraz ich retrospektywne „kiedyś to było”, wraz z próbą zamontowania tej nigdy nieistniejącej, wyidealizowanej przeszłości w przyszłość. Z drugiej, to lewica, którą napędza idea postępu dla niego samego, wyrywanie Płotów Chestertona i negacja każdej hierarchii, także tej, którą generują procesy rynkowe.
Milei też się musi jakoś urządzić (i czasem się z kimś taktycznie dogadać, wiceprezydentka Argentyny ma zdecydowanie konserwatywne poglądy). Nie bardzo ma na kogo się oglądać, bo, no cóż, jak już napisałem na wstępie, to on otwiera – oby systematycznie – wydłużający się poczet libertariańskich prezydentów. Oprócz oczywistych, deregulacyjnych reform, jakie stara się przeprowadzić w Argentynie, wziął się też za temat języka, jakimi komunikuje się państwo z obywatelami. I to też jest deregulacja, też reforma rynkowa, choć z pozoru na taką nie wygląda. Rynek to jednak nie tylko pieniądze. To po prostu suma dobrowolnych wymian, a więc też wymienionych ze sobą słów, byleby dobrowolnie.
Do niedawna, ale też od niedawna, bo za zmiany odpowiadał bezpośredni poprzednik Mileia na prezydenckim fotelu, język w administracji publicznej w Argentynie musiał być neutralny płciowo. Jak jednak zapowiedział rzecznik prasowy prezydenta, „inkluzywny język i wszystko to, co wiąże się z perspektywą płci w krajowej administracji publicznej” będzie zakazane. Co ciekawe, przebiśnieg tej decyzji zakiełkował najpierw w argentyńskiej armii. Dopiero stamtąd Milei rozprowadził go na pozostałe obszary argentyńskiej administracji.
To niewielka zmiana, ale tylko pozornie. Zauważmy, że dotyczy ona tylko administracji państwowej. Nie ma mowy o jakimkolwiek wpływaniu na sposób mówienia, pisania i w konsekwencji też myślenia obywateli i obywatelek Argentyny. Ci mają pełną dowolność. Nie mieli jej urzędnicy, którzy musieli wyrażać swoje myśli w określony sposób. Teraz również nie będą jej mieć, ale co istotne, powrót do wcześniejszego sposobu mówienia, pisania i w konsekwencji też myślenia tylko pozornie jest konserwatywny. Bo tak naprawdę jest libertariański.
Wyciąga on bowiem agenta zmiany dysponującego potężnymi środkami z przeciągania liny pomiędzy konserwatystami a lewicą. Wyciąga z niego państwo. Urzędnicy przestają być promotorami, mimowolnymi lub nie, to nieistotne, jakiejś językowej polityki. Muszą posługiwać się jednak jakimś językiem, decyzją prezydenta wracają więc do takich słów i zwrotów, jakie po prostu są dostępne w języku hiszpańskim.
Jednocześnie język może nadal ewoluować i się zmieniać, ma na to przestrzeń poza państwem. W codziennych rozmowach Argentyńczyków (i Argentynek), w telewizji, radiu, w prasie i w Internecie. I kiedy tam dojdzie do zmian, to dopiero wówczas będzie sens implementować je tam, język komunikującego się jest podszyty przymusem. Bo państwo to struktura oparta o przymus. Nie jest to świat oparty o pryncypia libertariańskie. Ale jakoś w nim trzeba żyć, zmieniać, na ile się da i to właśnie dzieje się w Argentynie.
Millei zrobił i cały czas robi dla wycofania się państwa z przestrzeni języka coś dużo ważniejszego, niż obejmuje to zapowiedziana przez jego rzecznika zmiana. Ogranicza wpływ państwa na obywatela, a więc pośrednio też liczbę słów, spisanych i powiedzianych, którymi państwo, ustami swoich urzędników, komunikuje się ze swoimi obywatelami i podatnikami. Zmniejsza liczbę przepisów i przestrzeń, gdzie państwo lubi się wtrącić. I tak naprawdę to jest dużo ważniejsze a także skuteczniejsze. Milei reprywatyzuje język hiszpański w Argentynie w ten sposób, że więcej uzgodnionych za jego pośrednictwem decyzji zapada na wolnym rynku, a nie w relacji obywatela wobec państwa.
I bardzo dobrze.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie