Nie ma sensu z tym detalicznie polemizować, czasami jednak warto pokazać, na czym polegają manipulacje fanów lewicowej wizji gospodarki oraz antyrynkowych rozwiązań.
Wójcik na portalu Krytyki Politycznej napisał tekst zatytułowany „Uciec od światopoglądu, czyli szanse na politykę bez ideologii”. Zwróciłem na niego uwagę, ponieważ Wójcik wspomina w nim o mnie. W jednym muszę przyznać autorowi rację przynajmniej częściowo. Wójcik pisze:
Ekonomia, polityka społeczna, prawa człowieka, podatki, transport, ochrona zdrowia, stosunki międzynarodowe czy mieszkalnictwo są tak samo »światopoglądowe« jak wszystko inne. Jeśli tak zwane sprawy światopoglądowe miałyby zostać wyłączone z umowy koalicyjnej, to nie znajdzie się tam niemal nic. […] Oczywiście istnieją sprawy wymagające uregulowania ustawowego, których charakter jest czysto techniczny, ale o nich zwykle nie dyskutuje się w debacie publicznej – bo w sumie po co. Ekonomia, polityka społeczna, prawa człowieka, podatki, transport, ochrona zdrowia, stosunki międzynarodowe czy mieszkalnictwo do takich technicznych spraw na pewno nie należą.
To bardzo cenna i rzadka po stronie lewicy deklaracja, na ogół bowiem próbuje się nam wmawiać, że wiele daleko idących reform, których domaga się lewica, nic wspólnego z ideologią nie ma. Że to po prostu rezultaty chłodnego, aideologicznego namysłu „ekspertów”, z którego jasno wynika, co należy zrobić. Oczywiście ewentualny sprzeciw wobec proponowanych zmian jest już – zdaniem lewicy – „ideologiczny”. Szczególnie wyraźnie widać to w antysamochodowej obsesji tego obozu. Rugowanie prywatnych aut z miast (nie z samych ich centrów, ale właśnie z miast w ogóle) ma być obiektywną koniecznością, ale sprzeciw wobec takiej polityki to już oczywiście skutek ideologicznego zboczenia. Ale uwaga: Wójcik w swoim tekście wcale od tego podejścia tak całkowicie się nie odcina, o ideologii pisze bowiem ostatecznie tylko w odniesieniu do swoich oponentów.
Gdzie pojawiam się w tekście Wójcika (nie po raz pierwszy zresztą)? Oto nieco dłuższy fragment:
W obecnych czasach trudno być przywiązanym do tego dziwnego podziału, skoro sprawą polityczną i ideową stała się nawet termomodernizacja budowli mieszkalnych. Unijna dyrektywa EPBD zakłada modernizację i klasyfikację energetyczną wszystkich budynków w UE, co szczególnie w Polsce będzie się wiązać z koniecznością poniesienia ogromnych nakładów inwestycyjnych.
Dla prawicy dyrektywa dotycząca termomodernizacji staje się powoli jedną z głównych osi sporu z UE – jako jedną z kluczowych kwestii wymienia ją chociażby Łukasz Warzecha. Przeciwnicy dyrektywy EPBD uznają ją za typowo lewackie zaczadzenie ideologiczne, gdyż w imię walki ze zmianami klimatu wydamy setki miliardów złotych. Tymczasem oni w antropogeniczne zmiany klimatu nie wierzą.
Co prawda dzięki termomodernizacji wzrośnie komfort życia w budynkach mieszkalnych, spadną za to rachunki za energię, jednak te – wydawałoby się – obiektywne korzyści są tutaj drugorzędne. Chodzi o sprzeciw wobec narzucanych z góry zmian, których uzasadnienie, co gorsza, odbierane jako jawnie wrogie. Wymiana stolarki okiennej może być więc widziana jako opresja ze strony Brukseli, marnotrawstwo pieniędzy w imię lewackich wymysłów, niedopuszczalna ingerencja państwa w wolny rynek lub wchodzenie z buciorami w prywatną przestrzeń życiową.
Eurosceptycyzm, brak zaufania do nauki, leseferyzm, libertarianizm czy wreszcie zwykły egoizm, które można odczytać u przeciwników dyrektywy EPBD, to niewątpliwie postawy życiowo-ideowe, czyli światopogląd. A przypominam, że mowa tu o termomodernizacji, czyli kwestii, której nazwa kojarzy się ze styropianem i składem budowlanym, a nie gorącymi dysputami politycznymi.
Nagromadzenie manipulacji jest tutaj ogromne.
Zauważmy, że Wójcik nigdzie nie pisze, jakich to „nakładów inwestycyjnych” wymagałaby realizacja dyrektywy EPBD, ani też jakie będzie ona niosła skutki dla obywateli. A nie wspomina o tym z prostego powodu: to wielkości tak druzgocące i skutki tak ogromne, że musiałoby to zabrzmieć strasznie nawet dla czytelnika Krytyki Politycznej. Przypomnę zatem: realizacja dyrektywy EPBD w Polsce to szacunkowo ponad bilion złotych! – i są to wyliczenia „Newsweeka”. Bilion (1 000 000 000 000) – czyli z grubsza dwa całoroczne budżety polskiego państwa. I nie ma większego znaczenia, że te pieniądze rozkładałyby się na kilka lat.
Dyrektywa wymusza jednocześnie na właścicielach nieruchomości ich głęboką termomodernizację w przypadku każdej tzw. „głębszej renowacji”, kasuje dotacje do kotłów na paliwa kopalne, zmusza inwestorów do instalowania przy budynkach wielorodzinnych ładowarek dla aut na baterię – nawet jeśli nie ma zainteresowania i potrzeby. Wymusza instalację paneli fotowoltaicznych (nawet jeśli właściciel uważa, że nie ma to sensu) oraz de facto ogranicza właścicielom prawo do dysponowania swoją własnością, ponieważ zmusza ich do poniesienia ogromnych nakładów w momencie wynajęcia lub sprzedaży nieruchomości.
Czy Wójcik nie ma świadomości zakresu wymagań dyrektywy, skoro lekceważąco pisze o „wymianie stolarki okiennej”? Nie mam pojęcia. Albo nie wie, o czym pisze, albo zwyczajnie oszukuje czytelnika.
Oczywiście socjalista Wójcik zapewne nie przyzna racji argumentowi „wybitej szyby”, pojawiającemu się u Frédérika Bastiata w jego „Co widać, a czego nie widać” – najprostszym bodaj stworzonym kiedykolwiek wykładzie z wolnego rynku. Przypomnę: szyba w domu Jakuba Poczciwca, wybita przez grającego w piłkę jego synka, nijak nie napędza gospodarki, choć daje pracę szklarzowi. Jest to bowiem wydatek wymuszony, a nie swobodnie dokonany. Tu mamy dokładnie taką samą sytuację: Unia wymusza przekierowanie pieniędzy na określony sektor, choć ludzie woleliby je wydać na wiele innych rzeczy. To, co zarobią firmy budowlane czy wytwórcy paneli fotowoltaicznych, tego już nie zarobią inni przedsiębiorcy, choć na wolnym rynku to oni by zyskali.
Lecz mamy tu jeszcze jeden paradoks: Wójcik jako rasowy lewicowiec powinien mieć z przeciwnikami unijnych regulacji przynajmniej jeden punkt wspólny. Powinien być nieufny wobec wymuszania na ludziach zawierania potencjalnie dramatycznych w skutkach umów z instytucjami finansowymi. A takie właśnie najpewniej będą skutki wejścia w życie dyrektywy EPBD. Koszt termomodernizacji budynku, zgodnie z jej wymogami, w przypadku przeciętnej nieruchomości jednorodzinnej będzie tak olbrzymi, że właściciele w dużej części nie dadzą sobie rady bez kredytu. I takie specjalne kredyty, dopasowane do wytworzonej sztucznie potrzeby, oczywiście się pojawią prowadząc do ogromnego zadłużenia obywateli w bankach, które w wielu przypadkach jako zabezpieczenia będą zapewne domagały się hipoteki na danej nieruchomości. I znów powstaje pytanie: czy Wójcik tego nie rozumie?
Wójcik przedstawia sprzeciw wobec dyrektywy EPBD jako czysto ideologiczny i oparty na całym zbiorze koszmarnych cech, które wymienia: „Eurosceptycyzm, brak zaufania do nauki, leseferyzm, libertarianizm czy wreszcie zwykły egoizm”. Ta wyliczanka to kolejna ordynarna manipulacja.
Nie trzeba być eurosceptykiem, żeby być przeciwnikiem dyrektywy EPBD. Wystarczy umieć liczyć. Zakwestionowanie jednego czy nawet stu elementów unijnej polityki to nie „eurosceptycyzm”. Można być entuzjastą UE, ale niekoniecznie w kształcie takim, jaki ona obecnie ma. Nie ma to także kompletnie nic wspólnego z jakimś „zaufaniem do nauki” lub jego brakiem. Żadna „nauka” nie wspiera dyrektywy w jej obecnym kształcie i z kosztami, jakie ona oznacza. Jeśli Wójcik będzie w stanie wskazać mi badanie naukowe, które pokazuje konkretnie wpływ termomodernizacji w zakresie takim, jaki został ujęty w dyrektywie, na globalną temperaturę i na klimat, stawiam mu dobry obiad. Mówię serio.
Nie ma to też nic wspólnego z egoizmem. Opór wobec porażająco kosztownego programu, który opiera się na ze wszech miar wątpliwym uzasadnieniu, nie jest egoistyczny. Mało tego – jest wręcz przeciwnie: ten program uderzy w drugiej kolejności najbardziej w najuboższych, którymi lewica podobno tak się przejmuje. W drugiej – ponieważ w pierwszej uderzy nieuchronnie w klasę średnią, ta bowiem nie będzie mieć dość własnych pieniędzy, żeby z narzuconych warunków się wywiązać, a zarazem będzie zbyt bogata, żeby załapać się na jakieś działania osłonowe, które państwa, dla pozoru, będą zapewne prowadzić (podnosząc podatki, co znów uderzy głównie w klasę średnią).
Wójcik ma oczywiście rację, że zmodernizowane budynki na koniec będą oszczędniejsze. Lecz jeżeli ktoś ma ochotę, może już dziś swoją nieruchomość zmodernizować – bez unijnego nakazu i na miarę własnych możliwości. Problem w tym, że Unia zamierza przejechać walcem po wszystkich i odebrać nam swobodę decydowania o podjęciu modernizacji i o jej zakresie. Niezależnie od zasobności i indywidualnych potrzeb, aby osiągnąć – no właśnie, co? Nie bardzo wiadomo, ponieważ – podobnie jak to jest w przypadku zakazu rejestracji samochodów spalinowych po 2035 r. – nikt nie powiedział nam, co to ma w praktyce, w konkretnych wartościach, właściwie dać.
Wójcik sprytnie manipuluje: podaje zestaw ideologicznych jego zdaniem motywacji (zabawne, nawiasem mówiąc, że leseferyzm i libertarianizm to dla niego obelgi), które napędzają sprzeciw wobec dyrektywy EPBD, ale dotyczy to właśnie tylko jednej strony. Nie pisze, czym kieruje się druga strona – ta, którą sam reprezentuje. Rozumując a contrario, należałoby uznać, że jej motywacje to obłędny euroentuzjazm i całkowicie bezkrytyczne podejście do każdego pomysłu płynącego z Brukseli, zabobonna wiara w pseudonaukowe przekazy od różnych klimatycznych guru, socjalizm, etatyzm oraz altruizm. Ten ostatni punkt się oczywiście nie zgadza – jak wcześniej pisałem, jeśli ktoś tutaj myśli o innych, to raczej przeciwnicy regulacji, a nie jej fanatyczni zwolennicy.
Można by zatem powiedzieć, że w istocie ścierają się tutaj dwie ideologie. Sęk w tym, że to również nie jest prawda. Pomijając motywację twórców i promotorów dyrektywy na poziomie unijnym – to osobna kwestia i należałoby się tu zastanowić nad mieszanką przyczyn ideologicznych z interesem określonych lobbies, bo przecież są sektory, które na tym ewidentnie zarobią (nie tylko bankowy) – nie ma tu równowagi nawet na poziomie uczestników dyskusji. Tak jak nie ma nigdy równowagi pomiędzy konserwatystami a ideologami promującymi jakąś rewolucyjną zmianę. Nie istnieje bowiem coś takiego jak „konserwatywna ideologia” – można tu najwyżej mówić o doktrynie. Konserwatysta to ten, kto broni utrwalonego i naturalnego biegu rzeczy, co nie wymaga właściwie żadnej ideologicznej podbudowy. Co innego namawianie do rewolucyjnych zmian.
W tym wypadku po jednej stronie mamy ludzi, którzy wskazują na konkretne kalkulacje, pytają o konkretne skutki, a także bronią tak oczywistych wartości jak prawo do dysponowania swoją własnością – co doprawdy trudno uznać za „ideologię”. Po drugiej mamy właśnie rewolucjonistów, którzy uważają, że należy odgórnie wymusić na ludziach określone działania w imię jakichś niesprecyzowanych racji i mglistych skutków.