Najtwardsze aktywa, jakie może mieć człowiek, to te z pozoru najbardziej miękkie. Idee i networking, a więc z grubsza kapitały: kulturowy i społeczny. To one pozwalają na odtworzenie stanu posiadania wyrażonego liczbami na koncie, gdzie swoją drogą też nie powinno się jakoś szczególnie przelewać, bo lepiej inwestować w coś innego niż inflacyjny pieniądz fiducjarny. Tak czy inaczej, naprawdę łatwiej jest na przykład założyć firmę po raz drugi czy trzeci, a to dlatego, że przedsiębiorca postawiony w takiej sytuacji już wie, jak wyglądało założenie działalności za pierwszym razem. Nawet jeśli tamta historia była opowieścią o bankructwie, to i tak była pouczająca. Po drodze, dzięki wcześniejszym wysiłkom, pozwoliła ona na nauczenie się czegoś (idee) i poznanie ludzi, którzy mogą coś podpowiedzieć lub być sojusznikami, kimś, z kim można wspólnie popychać projekt (networking).
Działa to oczywiście nie tylko w przypadku przedsiębiorców. Idee i networking ma każdy – jakieś. Choć oczywiście większość z nas nie patrzy na nie w taki lekko wydestylowany sposób, jaki tu prezentuję. Ale tak jak łatwiej jest założyć firmę po raz drugi, tak łatwiej jest napisać drugą książkę, nakręcić drugi film, kupić drugą nieruchomość czy posłać do dobrej szkoły drugie dziecko. Bo mamy już pewne doświadczenie i naukę z poprzedniej sytuacji. Znamy rynek, mamy narzędzia, ktoś nam coś podpowie.
I choć różnic jest mnóstwo, to jednak na poziomie wspólnoty też najważniejsze kapitały to te, które wyglądają na najmniej ważne. To się dzieje nawet w przypadku całych krajów. Trzeba jednak nieco zmrużyć oczy, bo nie ma tu idealnej symetrii. Są jednak pewne podobieństwa i z nich coś wynika.
W przypadku Polski „networking” wygląda nieźle. Na pewno znaleźliśmy się w takich klubach, o jakich marzyliśmy – w NATO i Unii Europejskiej, choć rzecz jasna trzeba pamiętać, że obecność w tym drugim jest wyjątkowo trudnym wyzwaniem i ćwiczeniem się w politycznej asertywności.
Gorzej wyglądają idee.
Fryderyk August von Hayek był nie tylko wybitnym ekonomistą, ale też autorem krótkiego eseju o tym, dlaczego idee liberalne przegrywają, a komunizm ma się dobrze. „Intelektualiści i socjalizm” – tekst, który po raz pierwszy ukazał się w 1949 r., traktuje o kilku sprawach, ale przede wszystkim o tym, że bez kuszącej wizji utopijnej przyszłości, praktycznie niemożliwym jest zaprząc osoby zajmujące się zawodowo wpływaniem na opinię publiczną do podążania w jakimś kierunku. I zagrzewania innych do udziału w tym marszu. Wtedy, jeszcze za życia Stalina, które na szczęście już dobiegało końca, komunizm święcił triumfy, poszerzył swój obszar wpływu i dotykało to nawet Wiednia, miasta, w którym urodził się Hayek, a które częściowo było okupowane przez Sowietów do 1955 r. A to tylko z punktu widzenia Europy centralnej drobiazg, choć dla samego Hayeka pewnie był ważny (jeszcze nie przeczytałem jego najnowszej biografii, ale oczywiście mam ją na liście). Hayek zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje, dlaczego liberalizm przegrywa, a jego przeciwnicy mają się tak dobrze. Doszedł do wniosku że to przez to, że liberałowie nie mają utopii, jaką mogą zaproponować. Idealnego celu, do którego można dążyć. A komuniści już tak. I wcale nie jest ważne to, że ich cel jest fałszywy. Bo przecież utopia tak czy inaczej jest nieosiągalna. Zawsze będzie za horyzontem.
Ten sposób myślenia można przełożyć oczywiście na życie jednostki. Musimy mieć cele i warto je zapisywać, a wcześniej dobrze je przemyśleć. Ale tak samo jest z państwami. Muszą mieć cele. Najlepiej odległe i trudne.
Utopie są ważne w starciu idei, w polityce jednak, która jest jedną z odsłon tego starcia, musi być nieco bardziej konkretnie. I choć politycy obiecują nam różne rzeczy, to jednak ich utopie trzeba traktować jako te wypowiadane w języku potocznym, a tam są one synonimem do gruszek na wierzbie. Zgadza się jednak coś innego, że jeśli nie ma celu, to nie ma do czego dążyć. To jest właśnie ta idea, której nam brakuje.
Częściowo dlatego, że tak dobrze Polsce i Polakom poszedł poprzedni plan, jakim było dołączenie do zachodnich struktur świata. NATO i UE były osiągalne, ale były też wyzwaniem, które wymuszało modernizację. Jej modele można krytykować, ale jakieś były. Po wejściu do klubów, o których marzyli Polacy pokolenie czy dwa temu, brakuje kolejnej atrakcyjnej cywilizacyjnie, uzasadnionej politycznie i pożądanej przez większość społeczeństwa wizji naszej wspólnej przyszłości. Gdzieś po drodze straciła ona swoją zgrubną, ale jednak kompozycję. I wcale nie chodzi o obecny spór polityczny, coś przygodnego i przejściowego. Problem widać doskonale w „Animowanej historii Polski” Tomasza Bagińskiego. Ostatnia scena to flaga unijna na tle trzy dekady temu może i futurystycznej, ale dziś jak najbardziej współczesnej Warszawy. Osiągnęliśmy cel. Nastąpił lokalny koniec historii.
Chodzi o to, że tak jakby jako społeczeństwo dużo wydajemy czasu energii i uwagi na kwestie codzienne, w najlepszym razie taktyczne, za mało na strategię. Bo co prawda istnieją strategiczne konsensusy co do najbardziej oczywistych inwestycji, takich jak energia atomowa, ale czy budowa jednej, w najlepszym razie kilku elektrowni, to naprawdę wielkie marzenie? Takiego nie mamy. Grzęźniemy w tu i teraz.
Dlatego będziemy realizowali cudze marzenia, cudze wizje rozwoju i cudze przymiarki pod utopijne przyszłości. Przynajmniej do czasu, aż sami wykujemy nasze na nowo. Znajdziemy punkt za horyzontem, do którego można dążyć. Jakąś ideę rozwojową dla Polski i to takiej, która pomieści wszystkich Polaków. Bo te obecne to może być ich największa słabość, mieszczą tylko swoje polityczne kluby sympatyków. A ponad tym brak jakiejś nadbudowy.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie