Na Facebooku zamieściłem następujące wezwanie:
Słuchajcie, jest taka sprawa.
Trzeba zbojkotować markę Dracon, produkującą kredki świecowe, bo właścicielem 10 proc. akcji firmy Pimpim, która obejmuje 30 proc. akcji firmy Hooytum, mającej 5 proc. 8-procentowego akcjonariusza firmy Srack, który ma trzy złote akcje w firmie OutOfYourMind, 13-procentowego udziałowca firmy Glut, właściciela 2 proc. firmy Doopa, będącej właścicielem marki Dracon, jest firma Kee-Belle, w której na stanowisku młodszego asystenta drugiego zastępcy kierownika recepcji pracuje niejaki Vince Vance, którego siostra pięć lat, osiem miesięcy i 12 dni temu spotkała przypadkowo Romana Abramowicza podczas przyjęcia w Londynie i podała mu rękę.
Rzecz jest poważna, nie można dopuścić do takich sytuacji. Tylko BOJKOT!
Kpię? Tak. Polacy mają niestety nieodmienną skłonność do przekuwania słusznych idei w ich karykatury. Tak jest z bojkotem firm pozostających w Rosji. Przy czym, żeby było jasne, nie chcę nikomu niczego zabraniać – i zresztą nie mogę. Niech sobie każdy bojkotuje, co chce i ile chce. Nie wyklucza to jednak dyskusji o sensie takich poczynań.
Trzeba też mieć świadomość, co można nazwać bojkotem konsumenckim. Nie będzie nim indywidualna decyzja o niekupowaniu jakiegoś towaru czy niekorzystaniu z jakiejś usługi. Jeśli skasowałem ponad rok temu aplikację jednej z firm taksówkowych, która zamiast skupiać się na swojej dziedzinie, postanowiła namolnie reklamować homoseksualny „miesiąc dumy”, to była to wyłącznie moja decyzja, ale nie bojkot konsumencki. Na tej samej zasadzie jeśli komuś chce się szukać powiązań własnościowych dziesiątego stopnia i wykluczyć z własnej listy zakupów każdą firmę, która kiedykolwiek miała coś wspólnego z Rosją, to jest to jego sprawa – ale nie bojkot konsumencki. Bojkot konsumencki jest wtedy, gdy mówimy o masowej tendencji.
Czy bojkoty konsumenckie ogólnie rzecz biorąc mają sens? Tak, jak najbardziej. Ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze – cel musi być przejrzysty i jasny: konkretna firma lub marka, która czymś się naraziła. Po drugie – do bojkotu musi przystąpić wystarczająco wiele osób, żeby miało to jakiś wpływ na zachowanie firmy.
W przypadku firm pozostających w Rosji zaczęło się obiecująco, ale skończyło groteską. Najlepszym jej przykładem były coraz bardziej pokrętne rozważania na temat faktycznej własności stacji sieci Amic, które – na ile byłem w stanie je śledzić – nie doprowadziły do jakiejś wiążącej konkluzji. To dobry przykład, bo struktury własnościowe są dzisiaj nierzadko tak skomplikowane, że ich prześledzenie nie jest możliwe. Można spokojnie założyć, że gdyby zacząć się im przyglądać naprawdę wnikliwie, odkrylibyśmy rosyjskie powiązania w połowie albo i więcej używanych przez nas produktów.
Drugi problem z obecnym bojkotem to jego rozległość, co rozmywa jego sens. W emocjonalnym uniesieniu nawołuje się do bojkotowania m.in. firmy Nestle. Problem w tym, że Nestle to właściciel kilkudziesięciu znanych i bardzo popularnych marek, w tym płatków śniadaniowych czy słynnego majonezu Winiary. Entuzjaści bojkotu sami zapędzają się w kozi róg – gdyby chcieli być konsekwentni, musieliby nie tylko na zakupach poświęcać dodatkową godzinę na sprawdzanie, czy przypadkiem nie kupują towaru należącego do firmy wciąż działającej w Rosji, ale też musieliby dla każdego z nich szukać jakiegoś „bezpiecznego” substytutu.
Kolejna wątpliwość to faktyczne uderzenie w polskie firmy, takie jak wspomniane Winiary. Polskie oddziały wielkich koncernów nie decydują o ich polityce i nie mają na nią wpływu. Za to pracują w nich i zarabiają Polacy, a nierzadko także Ukraińcy. I to tak naprawdę w nich, nie w Rosję, skierowane jest uderzenie. Jeśli natomiast ktoś sądzi, że polski bojkot majonezu Winiary (skądinąd bardzo dobrego) skłoni kierownictwo Nestle do wycofania się z Rosji, to musi być skrajnie naiwny. Nestle podejmowało decyzję, kalkulując korzyści i straty.
Można też odnieść wrażenie, że bojkot to zabawa dobrze sytuowanej bańki zaangażowanych politycznie ludzi, przesiadujących godzinami na Twitterze. Nie zauważyłem, żeby opustoszały parkingi przed Auchan albo Decathlonem, czy żeby na półkach zalegały płatki śniadaniowe Nestle. Zwykłych ludzi po prostu nie stać na zabawy elity, pozwalające poczuć moralną wyższość. Polak, któremu inflacja zjadła kilkanaście procent wynagrodzenia, kupi to, co jest tanie i względnie dobrej jakości. Będzie mu wszystko jedno, czy prezes firmy, która ma powiązanie kapitałowe trzeciego stopnia z polskim producentem tego towaru, potępił już Putina czy jeszcze nie.
Ja się w to bawić nie zamierzam – z prostego powodu: uważam to za gest bez żadnego praktycznego znaczenia, który jednocześnie znacząco utrudnia życie. Polacy i tak robią wystarczająco wiele, żeby pomóc Ukrainie.
Łukasz Warzecha