Jeszcze inni, ci chyba najbardziej bliscy prawdy, nazywają to zjawisko inwigilacją. To ci nauczeni historycznie na błędach przeszłości, widzący szereg totalitaryzmów rozwijających się od momentu wypaczenia modelu ustrojowego państwa Króla Słońce, przez wchodzącą w buty tego modelu tzw. wielką rewolucję, dalej marksizm w swej bolszewickiej ustrojowo odsłonie, nazizm itd.
Doszliśmy w końcu do czasów, które opisuje poniekąd zasadnie Shoshana Zuboff w książce pt. „Wiek kapitalizmu inwigilacji”, a streścić je można cytatem: Tak jak cywilizacja przemysłowa kwitła, żerując na przyrodzie, a teraz zagraża całej Ziemi, tak cywilizacja informacyjna kształtowana przez kapitalizm nadzoru i jego nową instrumentalną władzę będzie się rozwijać kosztem ludzkiej natury, by ostatecznie zagrozić utratą człowieczeństwa.
Oczywiście sam niejednokrotnie polemizuję z hipotezą o globalnym zagrożeniu przyrody epoką industrialną, gdyż póki co człowiek, pomimo iż odwraca się od rzeczy wzniosłych, od estetyki go uczłowieczającej, jednak z natury rzeczy jeszcze dąży do naturalności, do poczucia wrodzonego mu komfortu, przejawiającego się w prostych doznaniach, które może zapewnić mu tylko koegzystencja ze środowiskiem naturalnym. To wszak determinuje naturalną, a nie narzuconą idiotycznymi przepisami chęć zachowania przyrodniczego dziedzictwa w znaczeniu użytecznym i stanowi też barierę, całkiem skuteczną zresztą, zarówno w społecznym, jak i prawnym oporze przeciwko realizacji przekraczania dozwolonych ram wolności, czego konsekwencją jest dewastacja środowiska. Czysty konserwatyzm!
Odszedłem odrobinę od tematu przewodniego, więc czas skupić się jednak na inwigilacji. Swego czasu pisałem już sporo na temat donosicielstwa i ten temat powróci jeszcze do bieżących komentarzy, bowiem niczym bumerang wracają w dyskursie publicznym bolszewickie pomysły – nadania mocy prawnej donosicielom, nazwanym dla niepoznaki sygnalistami i to w ramach naszej ustrojowej chimery, czyli demokratycznego państwa prawa urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej. Jednak donosicielstwo to tylko jeden z elementów albo by być bardziej precyzyjnym, jedno z narzędzi inwigilacji permanentnej. Na usta ciśnie się uśmiech, gdy przypomnimy sobie prorocze słowa Maksymiliana Paradysa z futurystycznej komedii „Seksmisja”. A przypomnijmy, że gdy ten film powstawał, w głębokim jeszcze komunizmie, który z natury rzeczy skłonny był do totalnego nadzoru nad każdym trybikiem socjalistycznej machiny społecznej, permanentność inwigilacji wydawała się ówczesnym odbiorcom zjawiskiem niepojętym – taką realizacją „fikcji” „Roku 1984”. Minęło 30 lat i co się stało?
No właśnie jakoś to się nam dziwnie zmaterializowało. Nie chcę pisać znowu o współczesnym „Matriksie”, czy tematach, o których jeszcze zapewne się wspomni, takich jak Pegazusy zaglądające nam do komunikatorów w telefonach czy laptopach, albo o uprawnieniach służb mogących nas słuchać, a pewnie i oglądać, w dowolnym momencie. Bo w końcu to sprawy dalekie od perspektywy zwykłego zjadacza chleba, który wstydzić się może co najwyżej, no właśnie… nieprawidłowo rozliczonego podatku, lekkiego nagięcia sprawozdania statystycznego, skłonności lub preferencji łóżkowych, zakupowych itd. Ogólnie rzeczy nikogo specjalnie nie interesujących, ale bronionych jako prawo do prywatności niemal przez każdego zapytanego, metodą Rejtana.
A jak donosi nasza branżowa królowa, czyli „Rzeczpospolita”, dla korzyści Polacy chętnie przekazują swoje dane. Dzieje się tak pomimo ostrzeżeń ze strony specjalistów od ochrony danych, a nawet orzeczeń takich jak to, które spowodowało, że władze Norwegii nakazały koncernowi Meta, właścicielowi m.in. Facebooka, zaprzestania wyświetlania użytkownikom reklam spersonalizowanych, opartych właśnie na permanentnej inwigilacji ich aktywności w sieci. Jak pokazuje treść artykułu z powołaniem się na badania, w społeczeństwie wygoda wygrywa z takimi dobrami jak prawo do prywatności, a inwigilacja odbywa się za dobrowolną zgodą, pomimo że (casus Norwegii) prawodawstwo krajowe zapewnia poszanowanie prawa do prywatności w stosunkach cywilnych na poziomie ponadkontraktowym. Taki zakaz to gorzka pigułka nie tylko dla wygodnisiów, ale i korporacji, bowiem jak wskazałem na początku, permanentna inwigilacja to trudne do wyobrażenia pieniądze. Tylko czy władza jest taka kryształowa wtedy, gdy sama pozyskuje dane?
I tu warto odwołać się do kolejnego klasyka z czasów renesansu. Sir Francis Bacon, wybitny filozof tej epoki, który miał to szczęście, że nawet pomimo ciągnących się za nim zarzutów (i to zasadnych) o przyjmowanie korzyści majątkowych w związku z piastowanym urzędem, czyli łapownictwo, nie został przez filozofię wyzuty z czci i wiary za swoją spostrzegawczość – może dlatego, że w przeciwieństwie do Machiavellego przekuł ją w osiągnięcia na gruncie wnioskowania indukcyjnego i empirii. Filozof słusznie zauważył, że Wiedza i potęga ludzka to jedno i to samo, gdyż nieznajomość przyczyny pozbawia nas skutku.
Zdecydowanie polityka demokratyczna, zapewne wzorując się na doświadczeniach pionierów demokracji ludowej, wszak nie dysponujących dzisiejszymi metodami i zdobyczami techniki, wzięła sobie do serca twierdzenie sir Francisa. By daleko nie szukać, w ustawie o statystyce publicznej – na podstawie, której jeszcze niedawno nas tak szczegółowo dopytywano w ramach spisów powszechnych, do całkiem sporego, ale zjadliwego z punktu widzenia osoby ceniącej sobie prywatność, zestawu danych interesujących naszych rządzących, dodano m.in.: dane biometryczne, dane genetyczne, seksualność lub orientacja seksualna, pozostawanie osób we wspólnym pożyciu, dochód, w tym wynagrodzenie, składki na ubezpieczenia społeczne i ubezpieczenie zdrowotne, adres miejsca pracy, kraj poprzedniego zamieszkania, kraj wyjazdu. W tym momencie już nie do końca satyryczne zdaje się sparafrazowane twierdzenie red. S. Michalkiewicza, że rząd pcha swoje łapy nawet i do… wagin. W końcu w ramach statystyki, której każdy poddać się musi pod imieniem i nazwiskiem, rząd chce wiedzieć, z kim śpimy i jakie mamy upodobania w tym zakresie, dokąd jedziemy, gdzie zarabiamy, jakie mamy plany związane z wyjazdem, a nawet jakby się uparł, to i co mamy w genach, i to pomimo ochrony płynącej z RODO, praw pacjenta i kto jeszcze wie jakich, „obywatelskich ustaw”.
Ktoś powie, że to tylko statystyka, dane do tworzenia planów i strategii. Może i to prawda, ale władza chce wiedzieć o nas naprawdę dużo, a na dodatek zdaje się, że i dowolnie oraz w różnych, niesprecyzowanych celach, te dane przetwarzać. Jak przeczytałem niedawno we wspominanej już „Rzepie”, metodą doklejki ustawowej i bez konsultacji społecznych rząd chce stworzyć kolejną wielką platformę przetwarzania informacji o obywatelach. Chodzi o Zintegrowaną Platformę Analityczną obsługiwaną przez Polski Instytut Ekonomiczny, rzekomo superbezpieczną i wykorzystywaną tylko dla „dobrych” celów. Tych celów w tłumaczeniu zastępcy dyrektora Instytutu się nie doszukałem, ale mnóstwo miejsca w artykule „Rzepy” zajmuje narzekanie na ogromną ilość danych o obywatelach zalegających w różnych resortach i urzędach. I tu proszę, wszystkie będą w jednym miejscu i na wyciągnięcie ręki, która akurat ich potrzebuje.
To wszystko zafundowane nam jest jeszcze po nieprzebrzmiałych kontrowersjach, jakie obiegły media w związku z projektowanymi zmianami w ustawie o biegłych rewidentach, gdzie szereg instytucji zauważa, że w związku z rozwojem e-administracji, naruszane będą interesy przedsiębiorstw, a także tajemnica prawnie chroniona.
Jacek Janas
Każdy felietonista FGP24.PL prezentuje własne poglądy i opinie