Jedną z rzeczy, która mnie i zapewne wielu innych irytuje w debacie publicznej, jest hipokryzja. Mniej denerwująca jest ona wtedy, gdy pochodzi od pospolitego ludu. Właśnie dlatego, że jest on „ludem”, a na dodatek „pospolitym”. Szczególnie denerwująca jest bowiem hipokryzja w wykonaniu oświeconych elit. Właśnie dlatego, że uważają się one za „elity”, w dodatku „oświecone”. To im się wydaje, że zostały powołane do dziejowego posłannictwa i pouczania ciemnego narodu o tym, co dobre, a co złe. Noblesse oblige! Wszelkie niedoskonałości elit (ale też kleru i innych moralistów) mamy zatem prawo wytknąć ze zdwojoną siłą. Na potknięcia mas oko zawsze możemy przymknąć.
Oczywiście znajdą się tacy, którzy powiedzą, że to nie jest kwestia żadnej hipokryzji, lecz mojego „whataboutismu”. Chodzi o problem odnoszenia się do niekonsekwencji występującej między poglądami adwersarza na różne kwestie, zamiast do meritum omawianej sprawy. Moim skromnym zdaniem, aksjologiczna lub logiczna niespójność przekonań kogoś, kto chce mieć wpływ na kierunek rozwoju spraw publicznych, ma wszelako niebagatelne znaczenie i zauważona być powinna. Niekiedy poświęca się przecież opracowania akademickie kwestii takiego właśnie braku koherencji w wypowiedziach i poglądach jednej tylko osoby publicznej.
Niech im wszystkim zresztą będzie. Aktualnie wobec każdego argumentu znajdzie się jakiś zarzut, a kontrargumenty można z kolei zbić blankietowym oskarżeniem o pozostawanie w błędzie logicznym lub stosowanie niedozwolonych chwytów erystycznych. Chcesz aktywnie działać w jakieś sprawie, na przykład zwalczać skutki epidemii albo zmian klimatu wszelkimi dostępnymi środkami, nie bacząc na koszty? A, no to jest naturalnie przejaw „action bias” albo „comission bias”! Nie chcesz za bardzo działać? W takim razie jesteś prostak, podatny na „normalcy bias”, czyli skrzywienie w kierunku normalności. Business as usual! Z rękawa można też zawsze wyciągnąć oskarżenie o „confirmation bias”, czyli wyszukiwanie i przyswajanie tylko tych informacji, które odpowiadają naszym wcześniejszym uprzedzeniom. Rzecz w tym, że tak robią wszyscy, chociaż tylko niektórym wydaje się, że są jak superkomputery o potężnych mózgach zdolnych do nieskazitelnych obliczeń, wolnych od wpływu ideologii, środowiska, a nawet własnych wad charakteru.
Wracając jednak do hipokryzji elit, ostatnio ujawniła się ona w sprawie premierów, co jeździli koleją. Sprawa nie jest generalnie śmieszna, bo dwóch polskich, czeski i słoweński premier pojechali pociągiem (czyli „vlakiem”) do ogarniętej wojną stolicy Ukrainy. Na marginesie zaznaczam, że wolę napisać „do stolicy Ukrainy”. Za używanie sformułowania „na Ukrainę” niedługo będą nas prawdopodobnie ściągać z ulicy, podobnie jak to czyni policja z protestującymi Rosjanami, trzymającymi w rękach tylko puste kartki (czyli „bumaszki”). I to też jest przejaw hipokryzji, bo w czasach aneksji Krymu oraz konfliktu ograniczonego do Donbasu liberalne gazety pisały jeszcze „na Ukrainie” i nie miały z tym najmniejszego problemu. W ogóle oburzenie było wtedy jakby mniejsze i zachodnia opinia publiczna dość szybko zaakceptowała to, że Rosja podgryza terytorialnie Ukrainę. A, bo to było daleko od granic i nie groził im cień ryzyka, że jakaś rakieta spadnie na ich własne zakute łby. W pierwszych dniach aktualnej wojny ukraińsko-rosyjskiej być może Niemcy nie przebudziły się jeszcze z letargu (jak to się mówi, „nie przeczytały pokoju”, czyli nastroju panującego w danym miejscu, czasie lub odnośnie do określonej sprawy) i najwyraźniej dalej chciały z Putinem po prostu handlować, jak gdyby nigdy nic. A co do eskapady szefów rządów z centralnej Europy do Kijowa, to hipokryzji z tym związanej też nie zabrakło. Dobrze pamiętam, jak niektóre środowiska oskarżały Lecha Kaczyńskiego o brawurę w przypadku wyjazdu do Gruzji, który miał podobne znaczenie moralne i polityczne. Przypominam sobie, jak oskarżono poprzedni rząd prawicy o to, że embargo na polskie mięso było efektem „antyrosyjskich sentymentów” w tym środowisku. Dzisiaj rozkosznie obserwuje się tych samych „liberałów”, którzy ogłosili swoje przebudzenie i stali się radykalnymi rusofobami. „Putin to Hitler”, „Rosja to Rzesza”. Kilka lat temu za takie cytaty może postawiono by mnie przed sądem, a krwi na rękach przecież wówczas dużo mniej na wschodzie nie było. Nota bene, niektórzy twierdzą nawet, że jeśli idzie choćby o rosyjską kulturę, to może te fobie elit poszły trochę za daleko.
Ostatecznie, czy można to jakoś inaczej rozumieć niż w ten sposób, że emocjami opinii publicznej w rzeczy samej kieruje jakieś „przełożenie wajchy”, a więc odgórne ustawienie debaty i nastrojów na odpowiednie tory? Trudno powiedzieć. Uniwersalnych wartości i sztywnego kursu w tym wszystkim jednakowoż próżno szukać. Dla mnie wojna – może poza sprawiedliwą i obronną – zawsze jest godna potępienia. Pytanie, czy agresję stosowaną w imię zaprowadzania globalistycznego „one sizes fits all”, bicie i podtapianie ludzi o trochę innym kolorze skóry niż nasz, też będziemy już teraz uniwersalnie potępiać? Może pozwolimy tym ludziom żyć tak, jak chcą i decydować o sobie samych, tak jak podobno chcemy pozwolić Ukraińcom? Zresztą, kiedy twój naród rozgrywają dwie potęgi, to i co do tego ostatniego można mieć uzasadnione wątpliwości.
Michał Góra