Jeszcze w 2008 roku w bazie ZUS rejestrującej zatrudnienie było jedynie 16 tysięcy cudzoziemców. Dziś, według stanu na koniec maja tego roku, jest już ich nieco ponad milion, a liczba ta wzrosła w stosunku do kwietnia br. o 8,3 tys., zaś w stosunku do stycznia 2022 r. – o 213,7 tys. Statystyki pokazują jedynie pracujących legalnie. Imigrantów, z których część mogłaby zapewne zostać zatrudniona, jest być może więcej. Najwięcej pracujących przybyło z Ukrainy (wzrost o 3,3 tys.) i Białorusi (wzrost o 1,9 tys.), a największy ich odpływ zanotowano wśród obywateli z takich krajów jak Mołdawia i Rosja, co zresztą nie powinno nikogo nadmiernie dziwić.
Dobrowolnie czy obowiązkowo?
Poza przyjazdami i poszukiwaniem pracy przez Ukraińców i Białorusinów, Polska kolejny raz – w ciągu ostatnich lat – jest zmuszana przez eurokratów do wzięcia udziału w relokacji uchodźców. Mechanizm takiej relokacji w UE nie jest – jak może się wydawać – dobrowolny, ale dla krajów unijnych obowiązkowy. W 2015 r. Rada Europejska przyjęła decyzję o tymczasowym mechanizmie relokacji uchodźców z Włoch i Grecji do innych państw członkowskich. Następnie Prezydencja Rady Europejskiej i Komisja Europejska skupiły się na aspektach zewnętrznych migracji i sposobach jej finansowania. Mechanizm ten został, jak się podaje, wprowadzony w celu złagodzenia kryzysu migracyjnego w Europie. W 2017 r. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) orzekł, że kraje członkowskie UE są zobowiązane do przestrzegania decyzji Rady Europejskiej o relokacji uchodźców. Trzeba przyznać przy tym, że napór imigrantów spoza Unii dotychczas najbardziej odczuły Niemcy, Włochy, Grecja i Austria. W 2015 r. państwa członkowskie UE otrzymały ponad 1,2 miliona wniosków o azyl – ponad dwukrotnie więcej niż w roku 2014. Główne kraje, z których napływali uchodźcy to Syria, Afganistan i Irak.
Przyjmujemy bez ładu i składu
Jakkolwiek komuś źle może brzmieć określenie „selekcja”, to stwierdzić należy, że Polska ma zaledwie podstawowy mechanizm selekcji imigrantów z krajów spoza Unii Europejskiej, a także Ukrainy, Białorusi i innych państw zza wschodniej granicy. Chcąc uzyskać zezwolenie na pobyt i pracę w Polsce cudzoziemcy muszą spełnić jedynie podstawowe wymagania obejmujące posiadanie ważnego paszportu lub innego dokumentu podróży, następnie uzyskać zezwolenie na pobyt czasowy, zezwolenie na pracę oraz spełnić jakieś enigmatyczne, tak naprawdę tylko elementarne zasady dotyczące zdrowia i bezpieczeństwa. Nikt nie weryfikuje statusu majątkowego przyjezdnych, wykształcenia ani przygotowania do pracy na określonych stanowiskach, czy tym bardziej w określonych pracach i zawodach. Takiej weryfikacji nie prowadzi się na granicy, nie trudnią się nią także liczne urzędy naszej rozbuchanej administracji centralnej i terenowej. Nie ma też dokładnych, a przede wszystkim aktualnych danych na temat tego, ilu imigrantów podjęło u nas pracę w najbardziej poszukiwanych zawodach. Czyli tam, gdzie przedsiębiorcy odczuwają największy niedobór polskich pracowników. Mamy tylko bardzo ogólne informacje (które ZUS podaje także na swojej stronie), że zgłoszeni do ubezpieczenia społecznego pracowali głównie w Sekcji F – BUDOWNICTWO (pisownia oryginalna). W 2022 r. odnotowano w tej „sekcji” ponad 10-krotny wzrost liczby ubezpieczonych cudzoziemców w stosunku do 2015 r. Kolejne miejsce zajmuje Sekcja H – TRANSPORT I GOSPODARKA MAGAZYNOWA (również pisownia oryginalna), gdzie w 2022 r. odnotowano 8,5-krotny wzrost liczby ubezpieczonych cudzoziemców w stosunku do roku 2015. Nie wiadomo też, czy zatrudnianie cudzoziemców odbywało się kosztem Polaków, którzy opuścili te miejsca pracy przechodząc np. na bezrobocie lub emigrując. Czy może były to dodatkowe umowy o pracę w rosnącej w ciągu ostatnich lat polskiej gospodarce?
Podobnie nie można znaleźć rzetelnej informacji o tym, czy imigranci podejmowali pracę w sektorze publicznym. Zakładając jednak, że tu również byli zatrudniali (bo widuje się np. lekarzy czy inżynierów cudzoziemców), to gdzie konkretnie i w jakim wymiarze wypełniali niedobory wykształconych pracowników w służbie publicznej? Takich danych albo nie ma, albo nikt się nie chce nimi „pochwalić”.
Przyjeżdżają nie tylko Ukraińcy, ale co z tego?
Nie będzie odkryciem stwierdzenie, że wśród imigrantów zarobkowych w Polsce najwięcej jest Ukraińców i Białorusinów. Według dostępnych danych z GUS w 2021 roku, liczba imigrantów zarobkowych w Polsce ciągle rosła. W 2020 r. w Polsce zarejestrowano w bazie ZUS łącznie dwa miliony cudzoziemców (w następnych latach liczba ta ulegała wahaniom), z czego tylko około 1 procent stanowili imigranci z krajów pozaeuropejskich. Jeśli wierzyć informacjom przytoczonym w lewicowym portalu krytykapolityczna.pl, w 2021 r. Polska wydała przeszło pół miliona pozwoleń na pracę osobom spoza Unii.
Kwestię imigrantów zarobkowych przybliża Narodowy Bank Polski w swoim opracowaniu pt. „Przepływy migracyjne są ważnym czynnikiem wpływającym na gospodarkę Polski”. Zawiera ono m.in. opinię samych Ukraińców o Polsce sprowadzającą się do tego, że adaptację obywateli Ukrainy do życia i pracy w naszym kraju ułatwiłyby: pomoc w postaci kursów języka polskiego, łatwiejsza legalizacja pobytu, wprowadzenie ułatwień dotyczących nostryfikacji dyplomów oraz pomoc w pośrednictwie pracy.
Identyczne zasady postępowania, czyli selekcja przybywających i ich odpowiednie przygotowanie do pracy – jeśli ktoś zdecydowałby się je wprowadzić – powinny, zdaniem autora tego artykułu, dotyczyć imigrantów z krajów pozaeuropejskich. Niech więc będą to tacy ludzie, których autentycznie potrzebują polskie firmy, a także sektor usług publicznych (np. medycznych, opieki zdrowotnej i rehabilitacji). Innych, poza tymi, którym niezbędne jest udzielenie czasowej pomocy humanitarnej, tak naprawdę nam nie potrzeba.