Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej, co rusz pojawiały się nowe mody, za którymi trudno było nadążyć. Najpierw zbierano „karteczki”, później wszyscy interesowali się piłką nożną albo koszykówką, a następnie kupowali takie małe urządzonka, które pozwalały opiekować się japońskim zwierzątkiem. Wprawdzie posiadanie tych wszystkich gadżetów dawało pewną przewagę w dziecięcych i młodzieżowych kontaktach towarzyskich, ale kosztowało też majątek, a na dłuższą metę nadążanie za każdą nowinką było po prostu męczące. Większość z nas z tego w końcu zresztą wydoroślała.
A może nie, bo obecnie te mody wyglądają inaczej, ale zmieniają się równie szybko. Jeszcze nie tak dawno temu, na przykład, w dobrym tonie było popieranie postulatów ruchu LGBT, co przejawiało się w publikowaniu kolorowej flagi przy swoim nazwisku w mediach społecznościowych. W następnej kolejności pojawiła się moda na stawianie się w pierwszym szeregu walki z chorobami zakaźnymi. Obawiam się jednak, że ci, którzy próbują nadążyć za podobnymi trendami, mogą mieć nie lada problem z zachowaniem spójności przekonań.
Okazuje się bowiem, że najnowsza modna choroba zakaźna szerzy się „w takim a nie innym” środowisku. Najlepszym powodem zresztą, żeby nie stygmatyzować ludzi, którzy są chorzy albo nie przestrzegają ściśle zaleceń zdrowotnych i sanitarnych, jest to, że historycznie prowadziło to do rożnych prześladowań. Przypomnijmy sobie choćby problem AIDS albo świetny film „Filadelfia” z Tomem Hanksem w roli głównej.
Zachowania takie zawsze uważałem za rodzaj prymitywnego atawizmu z jednej strony, biurokratycznej bezduszności z drugiej, a z trzeciej jeszcze raziło mnie to, że uchodzą one za „wspólnotowe”, chociaż ich źródło jest raczej egoistyczne. To zwykłe obrzydzenie i chęć uniknięcia krzywdy dla siebie samego, ewentualnie tylko swoich najbliższych, bez liczenia się z szerszymi kosztami społecznymi fiksacji na problemach zdrowia publicznego.
Kiedy jeszcze dwa lata temu zachorowanie na COVID-19 było kojarzone raczej z białymi konserwatywnymi idiotami, którzy publicznie kwestionowali na przykład potrzebę wgrywania ludziom różnych aplikacji śledzących, to oczywiście robiono z tego wielkie halo i tworzono nawet specjalne rejestry zmarłych „antyszczepionkowców” i „covidiotów”. W Polsce obiektywni i nieskazitelni dziennikarze wykorzystali natomiast luki w rządowych rejestrach i wyciągnęli z niego dane, mówiące o tym, kto się zaszczepił, a kto nie zaszczepił (formalnie zresztą dobrowolną) szczepionką przeciwko COVID. Taki to był triumf prawa do prywatności i etyki dziennikarskiej.
Obecna choroba, którą prywatnie nazwałem małpianką, szerzy się jednak wśród pewnej mniejszości, o której specjalnie nie piszę wprost, bo nie chcę dostać grzywny (jak ostatnio jeden polski ksiądz w Niemczech). Zresztą naprawdę nie mam zamiaru też tych ludzi stygmatyzować. Nic mi oni nie przeszkadzają i faktycznie dość się historycznie nacierpieli z powodu takiej czy innej kolektywistycznej „mody”, podobnej zresztą w swej naturze do obrzydzenia odmiennością czy chorobami zakaźnymi.
Wyobrażacie sobie Państwo, co by się działo, gdyby ktoś wpadł teraz na pomysł publikowania personaliów tych osób, opisywanie ich sposobu zachowania się i zaczął te osoby publicznie piętnować za przyczynianie do szerzenia się zakażeń małpią ospą? Ja jestem może bardziej konserwatywny i prawicowy niż ci wszyscy „modnisie” i postępowi dziennikarze. Taka podłość nie przyszłaby mi mimo wszystko do głowy. I to niby ja jestem małomiejski, opresyjny i nietolerancyjny.
Michał Góra