W tych trudnych czasach, w których na znaczeniu zyskuje jakość zdalnej edukacji i pracy na odległość, w naszym kraju wciąż znaleźć można białe plamy grupujące osoby wykluczone cyfrowo. Okazuje się, że jest to grupa – najdelikatniej mówiąc – spora, bo licząca sobie około pięć milionów obywateli. Okazuje się, że nawet 70 tysięcy uczniów nie może liczyć na własny komputer, czy tablet, a milion(!) ucząc się, musi współdzielić sprzęt elektroniczny z rodzeństwem, a często także z rodzicami czy dziadkami.
Wykluczeni cyfrowo
Pandemia koronawirusa tylko pogłębiła tę trudną sytuację. Szczególnie poszkodowani są tu seniorzy stanowiący najliczniejszą grupę osób (jest ich w Polsce 4,67 mln), które nigdy nie korzystały z komputera! Problem szerokiego wykluczenia cyfrowego dotyka też – co oczywiste – uczniów, ale także i osób niepełnosprawnych.
Główną przyczyną wykluczenia cyfrowego od lat pozostają ceny sprzętu. Dlatego też w gronie osób najbardziej narażonych na „odcięcie” od sieci znajdują się gospodarstwa domowe, których dochody nie przekraczają 2500 zł netto. Raport Federacji Konsumentów wskazuje, że dostępu do sprzętu komputerowego nie należy wiązać z problemem dostępu do Internetu, ponieważ to nie komputery czy tablety są głównym narzędziem wykorzystywanym do korzystania z sieci. Są to smartfony, na które najbiedniejszych i tak często nie stać.
Polska na tle Europy, z grupą 15 procent osób, które nigdy nie używały komputera, wypada blado. Problem jest bardziej jaskrawy tylko w Bułgarii, Chorwacji, Grecji, Włoszech, Rumunii i Portugalii. Reszta państw zostawia nas daleko w tyle. Nie pomagają organizowane przez samorządy kursy obsługi komputera dla seniorów, nie pomagają dofinansowania do zakupu komputera dla dzieci w wieku szkolnym czy nauczycieli, nie pomaga nic, bo… sprzęt jest zwyczajnie zbyt drogi.
W opinii ekspertów zmniejszenie wykluczenia cyfrowego będzie wymagało nakładów finansowych państwa. Z całą pewnością sytuacji nie poprawi planowane przez rząd wprowadzenie parapodatku w ramach opłaty reprograficznej.
Opłata reprograficzna, czyli gwóźdź do trumny
Wprowadzenie dodatkowego podatku, który obejmie urządzenia elektroniczne takie jak laptopy, tablety czy smartfony to nic innego, jak dolewanie oliwy do ognia. A informacje medialne wprost wskazują, że rząd planuje skierować do sejmu taki właśnie projekt ustawy. Jest to ruch niepożądany, szczególnie w dobie pandemii. W tym kontekście może on stanowić cios nie tylko dla konsumentów, ale także dla branży elektronicznej, która w dobie czynienia przez Polaków pandemicznych oszczędności notuje znikome, względem dotychczasowych, przychody.
W Polsce więc planowana jest podwyżka, która wprowadzana ma być w tym samym czasie, w którym w Niemczech obniżony został VAT – w tym na urządzenia elektroniczne. Autorzy projektu upierają się, że ceny urządzeń wcale nie pójdą w górę i że za ewentualne podwyżki zapłacą producenci. Nic bardziej mylnego. Podobna narracja towarzyszyła przecież batalii dotyczącej podatku cukrowego. Dziś podwyżki odczuwają konsumenci… i w zasadzie głównie oni.
Także w innych państwach Unii Europejskiej, w których rozszerzano odpowiedniki naszej opłaty reprograficznej, to właśnie konsumenci najdotkliwiej odczuli ubytki w swoich portfelach. Trudno się dziwić, skoro dziś średnia marża brutto na laptopy wynosi około 1,5 procent, a na smartfony 1,8 procent. Marża netto dotycząca tej grupy produktów wynosi… pół procenta. Trudno wobec tego oczekiwać, aby sześcioprocentowa podwyżka, którą przyniesie rozszerzenie opłaty reprograficznej nie przeniosła się na kupujących. Ci konsumenci, którzy muszą przecież jakoś pracować i uczyć się, pewnie jednak nabędą sprzęt. Kupią go, po prostu, drożej.
Producenci sprzętu elektronicznego straszą – i mają rację – że nowa opłata będzie swoistą kolejną Piątką dla zwierząt, czyli działaniem wprost na szkodę obywateli, którzy, do czego jak do czego, ale do pieniędzy pamięć mają niezawodną. Pamięć wyborczą.