„Ciągłe kolejki, półgodzinne przerwy w ciągu dnia, kiedy najwięcej klientów, zostawianie awiza w skrzynce, kiedy adresat jest w domu czy wysokie ceny usług. Myślałem, że państwowa poczta już niczym mnie nie zdziwi. Myliłem się. Dzisiaj byłem w dwóch placówkach poczty i… zabrakło znaczków na zwykłe listy! W obu! Poczta Polska – do prywatyzacji! Natychmiast!” – napisałem na Facebooku. Wielu internautów poparło mój punkt widzenia: „Dalej niech zarządzają PP melepety z partyjnych rozdań. Dalej niech w PP tworzone są spółki, spółeczki, oddziały, oddzialiki. Dalej niech handlują wszystkim co popadnie z kosmicznymi marżami”, „Widzi Pan do czego prowadzi monopol państwa? Bez wolnego rynku tak to działa”.
W odpowiedzi na mój post odezwali się także obrońcy państwowego skansenu: „Poczta jest elementem struktury bezpieczeństwa państwa. Nie wszystko może być prywatyzowane”, „Bzdura. Przyjdzie taki moment, że np. będzie trzeba ogłosić szybko mobilizację. Polska Poczta w polskich rękach. Stop liberalnej patologii”. To oczywiście nie jest żaden argument. „Jak mówić o bezpieczeństwie, kiedy brakuje znaczków?” – trzeźwo zauważył ktoś. „Ostatnio jak Polska dbała o bezpieczeństwo żywieniowe, to mięso, cukier czy masło było towarem luksusowym. Dziś Unia dba o bezpieczeństwo energetyczne i też jest dobrem luksusowym” – dodał inny internauta. No bo skoro poczta jest tak ważna z punktu widzenia bezpieczeństwa, to tym bardziej powinna być prywatna, żeby lepiej działała.
Trzy najnowsze przykłady na to, jak państwo źle funkcjonuje. Budowa siedziby i wystawy stałej Muzeum Historii Polski w Warszawie będzie kosztować 1,2 mld zł, czyli niemal cztery razy więcej niż pierwotnie zakładano. Modernizacja przez PKP PLK linii kolejowej Swarządz–Sochaczew trwała ponad sześć lat zamiast zakładanych 2,5 roku i kosztowała 2,3 mld zł, a rezultat dla pasażerów będzie żaden, bo czas przejazdu praktycznie się nie zmieni. Z kolei Najwyższa Izba Kontroli w wyniku kontroli stwierdziła ostatnio cały szereg nieprawidłowości w działalności Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Toruniu. Dotyczyły one m.in. zlecenia robót zamiennych bez spełnienia ustawowych przesłanek i warunków określonych w przetargu, niezasadnego wydłużania terminu wykonania zadania, co naruszało zasadę uczciwej konkurencji, przyznania wykonawcy dodatkowego wynagrodzenia, za czynności, które powinny zostać rozliczone w cenie ofertowej, dokonania istotnych zmian jednej z umów, w sytuacji, gdy wartość i charakter tych zmian wymagały przeprowadzenia odrębnego postępowania o zamówienie publiczne.
Państwo dba o swoje interesy, gdyż w rzeczywistości robią to urzędnicy nie w celu zapewnienia dobrobytu państwu, ale dla zachowania i utrwalenia swoich PRYWATNYCH korzyści i zabezpieczenia prywatnych interesów. Większość polityków i urzędników zainteresowanych jest wzrostem zarówno dochodów, jak i wydatków państwa, ponieważ wtedy – zarządzając większą masą pieniędzy – jest większa szansa, że więcej zostanie dla nich, czy to w formie wyższych pensji czy większych możliwości korupcyjnych poprzez zarządzanie dodatkowymi funduszami instytucji publicznej. Z tego samego powodu ludzie ci nie są skorzy do likwidacji deficytu budżetowego zarówno w skali całego państwa, jak i samorządów czy zduszenia inflacji. Większe wydatki państwa równają się większym pieniądzom w rękach polityków i urzędników. Dlatego też państwo niechętnie prywatyzuje (lata dziewięćdziesiąte to był jednak wyjątkowo pozytywny okres pod tym względem), a tak skwapliwie przeprowadza wszelkie nacjonalizacje, komunalizacje, wywłaszczanie prywatnych właścicieli i podnosi podatki. Takie działania skutkują wzrostem okazji defraudacyjnych. Za pomocą siły państwo zapewnia sobie, że każda kradzież z jego strony jest legalna.
Podobnie coraz bardziej szczegółowe i nieżyciowe regulacje gospodarki także oznaczają większe PRYWATNE dochody polityków i urzędników w postaci łapówek. Rój coraz bardziej skomplikowanych i niepotrzebnych drobnemu i średniemu biznesowi ani konsumentom przepisów spełnia również inną funkcję: chroni państwowe monopole (ale i międzynarodowe koncerny lobbujące za regulacjami), które nie mając konkurencji, przynoszą właścicielowi, czyli państwu (oraz anonimowym udziałowcom) dodatkowe dochody w postaci renty monopolistycznej.
Co gorsza, urzędnicy nigdy nie zlikwidują problemów, do jakich powołany został ich urząd. Policja nie zlikwiduje przestępczości, pomoc społeczna – biedy, publiczna służba zdrowia – chorób, ponieważ wtedy okazałoby się, że nie są oni już potrzebni. I co będą wtedy biedni robić, jeśli nie nadają się do niczego innego ani nie umieją nic innego poza urzędowaniem? Państwowe instytucje – przeciwnie – starają się powiększać oraz nagłaśniać opinii publicznej problemy, z którymi rzekomo się zmagają, wyolbrzymiają ich skalę, aby potwierdzić konieczność istnienia swojego urzędu, wydziału, agencji państwowej czy choćby pojedynczego stanowiska pracy.
Także państwowe sądy nigdy nie będą sprawiedliwe, ponieważ już ze swojej natury prowadzą politykę propaństwową. To państwo jest ich żywicielem, więc nie będą się mu sprzeciwiać. Nie wydadzą wyroku niezgodnego z interesami państwa (chlubnym wyjątkiem jest ostatnio sprawa Ewy Gutowskiej, właścicielki pizzerii z Radomia, zakończona prawomocnymi wyrokami sądów o uniewinnienie i zwrot wielotysięcznych kar finansowych za prowadzenie działalności gastronomicznej podczas lockdownu). W sporze między państwem a prywatnym właścicielem ten ostatni ma marne szanse, czego dowodem jest choćby śmieszny wyrok w sprawie odszkodowania dla Romana Kluski. Analogiczna sytuacja dotyczy również urzędów skarbowych czy policji. W przeciwieństwie do firm prywatnych, które stosunkowo łatwo przyznają się do swoich błędów i zgadzają się na reklamację sprzedanych towarów, ponieważ wiedzą, że w ten sposób zyskują zaufanie w oczach klienta, który w przyszłości być może kupi inny towar, urzędnikom na dobrej opinii kompletnie nie zależy.
Jak wielka jest skala marnotrawstwa w państwowych przedsiębiorstwach można się przekonać na przykładzie kilku prywatyzacji i komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych, przeprowadzonych w Nowej Zelandii, co swego czasu opisałem w książce Na antypodach wolności. Zatrudnienie w firmie telekomunikacyjnej po prywatyzacji spadło z 25,5 tys. osób do 9,5 tys., jednocześnie ilość linii telefonicznych przypadających na jednego pracownika zwiększyła się 2,5-krotnie. Zatrudnienie w firmie kolejowej spadło w ciągu 10 lat do poziomu 21 proc. – z 21,6 tys. osób w 1982 r. do 4,6 tys. osób w 1994 r. i zlikwidowano pokaźne państwowe dotacje. Równocześnie ilość przewożonych towarów w przeliczeniu na jednego zatrudnionego wzrosła trzykrotnie. Zatrudnienie w firmie produkującej i przesyłającej energię elektryczną spadło o połowę z 5739 osób w 1987 r. do 2835 osób w 1994 r., co spowodowało, że średnia produkcja na jednego pracownika zwiększyła się ponad dwukrotnie z 4,66 do 9,93 GWh. Zatrudnienie w firmie leśnej przez dwa lata spadło z 7070 osób do 2547 osób. Państwowa poczta po komercjalizacji zmniejszyła liczbę pracowników prawie o połowę z 12 tys. osób w 1987 r. do 6,8 tys. osób w 1994 r., a firma CoalCorp w tym samym okresie zmniejszyła zatrudnienie z 1861 osób do 534 osób.
Państwowa biurokracja nie jest niczym innym, jak paskudnym wrzodem, natrętnym pasożytem bezczelnie żerującym na ciele coraz bardziej kulejącej prywatnej gospodarki. Biurokracja bez gospodarki straciłaby rację bytu, nie miałaby z czego żyć, a mimo to cały czas ją ciemięży. Dlatego że urzędnicy i politycy są krótkowzroczni i mają niską preferencję czasową. Przecież za kilka lat mogą zostać zwolnionymi lub po prostu skończy im się kadencja. Natomiast prywatna gospodarka bez biurokracji poradziłaby sobie świetnie. Bez podatków, bez ceł, bez regulacji, bez zezwoleń, bez koncesji, bez licencji, bez kontyngentów wreszcie mogłaby rozkwitnąć.
Tomasz Cukiernik
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne opinie i poglądy