Kiedy liczba automatycznych powiadomień ze skrzynek mailowych spada w dół, to znak, że wracamy do regularnej pracy, nie tej pociętej sezonem urlopowym. Oczywiście nie dotyczy to branży turystycznej. Tam przedsiębiorcy właśnie zaczynają podsumowywać lepszy lub gorszy sezon.
Wakacje, jako społeczeństwo zaangażowane w rynek, sumę dobrowolnych wymian, kończymy mniej lub bardziej wypoczęci, ale na pewno zaciskając portfele. Odczyt danych dotyczących sprzedaży detalicznej nie napawa optymizmem, wyniki handlu są niższe niż przed rokiem. I to już siódmy miesiąc z rzędu. Miesięczny Indeks Koniunktury ponownie notuję przewagę negatywnych nad pozytywnymi nastrojami przedsiębiorców. I nie są to moje własne „badania terenowe”, tylko oceny ekspertów z Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Lądowanie we wrześniu, po powrocie z urlopu, wygląda więc na twarde. A przecież jeszcze będziemy musieli użerać się z informacjami z kampanijnego szlaku. Skrajnie niemerytoryczna kampania wyborcza nie wygląda jak zapowiedź tego, że, oględnie mówiąc, w przyszłe wakacje finansowo będziemy mogli pozwolić sobie na więcej.
Ma to tak naprawdę wszystko związek z nastrojem i to stąd ten felieton, ciut nostalgiczny jak koniec wakacji. Gospodarka i opisująca ją nauka ekonomii to nie tylko wykresy i słupki, ale też, tu się oczywiście powtarzam, ludzie, którzy kupują, sprzedają, wytwarzają i konsumują. Ale też marzą, wahają się, czują się zagrożeni, bezpieczni, szczęśliwi albo i nie.
Wbrew pozorom te najmniej twarde w naukowym rozumieniu czynniki mają ogromną wartość, bo to na tych trudnych do uchwycenia, opisania i skatalogowania stanach psychicznych jednostek opiera się reszta gospodarki. To od tego, czy jesteśmy optymistyczni, czy też nie, zależy niemała część konsumpcji, inwestycji, pośrednio więc też oszczędności. Wystraszeni, skłóceni ze sobą ludzie budują nie tylko gorsze społeczeństwo obywatelskie, ale też mniej wydajne społeczeństwo rynkowe. I teraz chyba jesteśmy w jakimś dołku nastrojowym, bo nie dość, że ekonomicznie rzeczywistość się do nas nie uśmiecha, to jeszcze zbyt wielu z nas daje się wkręcić ludziom z telewizora i Twittera w wojnę sąsiedzką, miliony potyczek. Jasne, polityka opiera się o spór, demokracja parlamentarna istnieje po to, aby ten spór trzymać w ryzach. To normalne, że politycy ze sobą walczą o rzadkie dobro, jakim jest możliwość decydowania o zasobach politycznych, ale my nie musimy być tacy jak oni. Wyborcy powinni mieć na uwadze, że ta walka jest w jakiejś mierze dęta i przesadzona, trochę jak niektóre zawody z ringiem czy heksagonem w tle. W świecie zdominowanym przez media integralną częścią polityki są też wrzutki na przeciwnika i obrażanie go na konferencji prasowej. Można to zrozumieć. Również po to, aby samemu tak nie robić.
Nie jesteśmy wzorcem z Sèvres kraju podzielonego przez politykę. Są nim Stany Zjednoczone Ameryki. Ale taka sytuacja wywołała też różne reakcje mające przeciwdziałać temu na dłuższą metę bardzo szkodliwemu zjawisku. MADA, czyli Make America Dinner Again, to mój ulubiony projekt polegający na wiązaniu porwanych sieci społecznych relacji. Polegał on na organizowaniu wspólnych obiadów dla niewielkich, ale za to politycznie podzielonych grup. Chodziło o to, aby wyborca Demokratów usiadł obok republikanina, zjadł z nim wspólnie steka i to nie we dwóch, ale jeszcze z libertarianinem. Prawdopodobnie względny sukces tych obiadów polegał na tym, że kiedy jemy, to nie mówimy. A to skazuje nas na słuchanie i uspokaja wymianę zdań.
Polska też powinna zacząć więcej jadać ze sobą. Oczywiście nie chodzi o dosłowne odtworzenie tego projektu u nas, choć na pewno są w Polsce fundacje i stowarzyszenia, które mogłyby się podjąć takiego zadania. Chodzi o coś więcej – o wymianę zdań, a nie wykrzykników, bo jeśli postawimy tylko na to drugie, to już wkrótce będziemy nie tylko bardziej podzieleni, ale też biedniejsi. Coraz słabsze społeczeństwo obywatelskie to zapowiedź rosnących kosztów transakcyjnych na rynku, zniszczone kontakty to mniejsza liczba ludzi, którzy pomogą nam, kiedy powinie nam się noga na śliskim, zawodowym parkiecie. A że stagflacja może być bliżej, niż sądzimy, może nawet już się zaczęła, to po wakacjach najlepszą inwestycją wydaje się być wspólny, złotopolski, trochę jesieniarski grill z sąsiadem. Najlepiej takim, który ogląda i lajkuje coś przeciwnego niż my.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie