Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia rząd premiera Morawieckiego proklamował kolejny program rozrzutnościowy, tym razem w dziedzinie mieszkań. Przy okazji proklamowana została zasada kończąca długotrwały spór o to, czym właściwie jest mieszkanie – czy towarem, czy prawem. Stanęło na tym, że mieszkanie nie jest towarem tylko prawem – co może mieć bardzo poważne i to nie tylko publicystyczne następstwa – bo proklamowanie takich rzeczy przed wyborami z punktu widzenia rządu może wyglądać korzystnie, ale przecież po wyborach państwo nadal będzie istniało – a w każdym razie tak optymistycznie zakładamy – a skoro tak, to z punktu widzenia państwa wygląda to nieco inaczej.
Kiedy w latach 70. w ZSRR proklamowana został nowa konstytucja, zapisano w niej mnóstwo praw, jakie przysługiwały obywatelom sowieckim. Złośliwcy twierdzili nawet, że zapisano tam prawo do jazdy metrem, no bo jakże obywatel miałby jeździć metrem bez konstytucyjnej podstawy? Gdyby takiej konstytucyjnej podstawy nie było, to obywatel mógłby zostać przez odpowiednie organa państwowe z metra wyproszony, być może nawet między stacjami, co narażałoby go wprawdzie na poważne konsekwencje, ale z drugiej strony czyż działania pozbawione odpowiedniej podstawy prawnej powinny być tolerowane bez względu na konsekwencje? Warto dodać, że prawo do jazdy metrem, podobnie jak inne prawa obywatelskie, miałoby zostać wpisane do konstytucji na fali rywalizacji między USA a ZSRR w dziedzinie praw człowieka. Rywalizacja ta pojawiła się po podpisaniu w roku 1975 Aktu Końcowego KBWE w Helsinkach, w którym Zachód uznał powojenne zdobycze terytorialne ZSRR w Europie, ale z drugiej strony ZSRR podpisał tzw. „trzeci koszyk”, który polegał na przyjęciu przez Sowiety zobowiązania do przestrzegania pewnych standardów w postępowaniu z własnymi obywatelami, w skrócie zwanymi „prawami człowieka”. Uznanie przez Zachód sowieckich powojennych zdobyczy terytorialnych w Europie przybrało postać zasady, że nie wolno dokonywać w Europie żadnych zmian granic siłą, a z kolei przyjęcie „trzeciego koszyka” spowodowało, iż w ZSRR, podobnie jak w krajach „demokracji ludowej”, pojawili się tzw. dysydenci. Takim dysydentem był na przykład Andriej Amalrik, który napisał broszurę pod tytułem „Czy Związek Radziecki przetrwa do 1984 roku?”. Za Stalina trafiłby bez ceregieli do dołu z wapnem, ale po podpisaniu Aktu Końcowego nie bardzo wypadało robić takich rzeczy, więc został deportowany za granicę, podobnie jak Aleksander Sołżenicyn i Włodzimierz Bukowski. Tego ostatniego oficer KGB próbował brać pod włos, że jako „człowiek sowiecki” – i tak dalej – ale Bukowski mu przerwał, że on żadnym „człowiekiem sowieckim” nie jest, a tylko ma obywatelstwo ZSRR. Trafił tedy do psychiatrycznego politizolatora w Jarosławlu jako cierpiący na „schizofrenię bezobjawową”, ale w końcu wymieniono go w Zurichu na sekretarza Komunistycznej Partii Chile Luisa Corvalana, co zainspirowało anonimowego rosyjskiego fraszkopisa do napisania takiej oto rymowanki: „Pamieniali chuligana na Luisa Corvalana. Gdie najti takuju blad’, cztob na Lońku pamieniat’?”
Zebrało mi się na te wspomnienia, bo i ja po podpisaniu Aktu Końcowego doszedłem do wniosku, że za działalność antykomunistyczną partia nie będzie nas teraz zabijała, a przynajmniej nie od razu, więc przystąpiłem do konspiracji właśnie w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela w Polsce. Chodziło nam o obronę praw podmiotowych, takich jak życie, wolność i własność, przed zakusami reżimu, ale rozróżnialiśmy między takimi prawami, a roszczeniami. Prawa podmiotowe, jak wspomniane trzy, są to przełożone na język prawa właściwości natury ludzkiej. Człowiek ma taką właściwość, że żyje – z czego wynikają wszystkie pozostałe właściwości. Podobnie zdolność ludzka do świadomego wybierania, która w przełożeniu na język prawa nazywa się wolnością, czy zdolność do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim, co w przełożeniu na język prawa nazywa się własnością. Te „prawa naturalne” wynikają z samej natury ludzkiej – ani nie zostały ustanowione przez żadną władzę polityczną, ani też żadna władza polityczna nie może ich znieść, więc urządzanie nad nimi jakiegoś demokratycznego wiecowania mija się z celem. Jeśli prawo ma być stanowione dla dobra obywateli, to musi ono prawa naturalne respektować, bo w przeciwnym razie byłoby ono niepraworządne. Wynika z tego, że władza polityczna powinna tylko powstrzymywać się przed próbami naruszania tych praw naturalnych, natomiast nie ciążą z tego tytułu na niej żadne inne obowiązki.
Inaczej jest z roszczeniami. O ile w nauce prawa podmiotowe definiowane są jako „sfera możności postępowania w określony sposób”, a o tym sposobie decyduje sam uprawniony, o tyle roszczenia traktowane są jako rodzaj uprawnienia do żądania odpowiedniego zachowania od kogoś innego. Jeśli tedy rząd premiera Morawieckiego uznał mieszkanie za „prawo”, a nie „towar”, to znaczy, że każdy obywatel na tej podstawie zyskał roszczenie, by to mieszkanie mu zapewniono. No dobrze – ale właściwie do kogo to roszczenie jest adresowane? Teoretycznie do rządu, bo to on wyposażył obywateli w to roszczenie, ale skądinąd wiemy, że rząd żadnego roszczenia zaspokoić nie może, ponieważ nie wytwarza żadnego bogactwa. Rząd dysponuje tylko tym bogactwem, które uprzednio, pod rozmaitymi pretekstami, skonfiskuje obywatelom. Zatem roszczenie obywatela o zapewnienie mu mieszkania tak naprawdę adresowane jest do wszystkich pozostałych obywateli. Prawu obywatela do mieszkania odpowiada z drugiej strony obowiązek wszystkich współobywateli, by mu to mieszkanie zapewnić, to znaczy – sfinansować jego kupno. Ten obowiązek musi być egzekwowany przy pomocy przymusu państwowego, bo taka właśnie jest natura roszczeń, że pożądane zachowania są wymuszane siłą. Toteż czy współobywatele chcą, czy nie chcą, muszą partycypować w kosztach mieszkania innego współobywatela. I dopiero na tym tle widać, że przyjęta przez rząd „dobrej zmiany” zasada, że mieszkanie nie jest „towarem”, tylko „prawem”, to znaczy – nie tyle „prawem”, ile „roszczeniem”, jest milowym krokiem na drodze do socjalizmu. Taki właśnie charakter ma wyposażenie obywateli w to roszczenie.
Ten socjalistyczny kierunek jest kamuflowany chrześcijańskimi zasadami. Ale socjalizm jest tylko parodią chrześcijaństwa, bo różnica jest zasadnicza. Chrześcijaństwo, w ramach głoszonej miłości bliźniego, mówi: „daj!” – podczas gdy socjalizm mówi: „bierz!”. Toteż ten, kto ma roszczenie, nie prosi ani nie wysuwa propozycji, tylko żąda.
Stanisław Michalkiewicz