Ostatnio znowu zrobiło się głośno wokół kontrowersyjnego innowatora, Elona Muska. Na Twitterze znany przedsiębiorca opublikował wpis, w którym zasugerował możliwość przeprowadzenia rzetelnych referendów dotyczących przynależności państwowej okupowanych przez Rosję terenów Ukrainy. Rzecz jednak w tym, że Musk chciałby, aby wiarygodność tych referendów była potwierdzona autorytetem ONZ.
Większość komentatorów – przyznaję, że nie bez powodu – na taką propozycję się oburzyła i porównała ją do legalizacji kradzieży. Niemniej jednak, jak to zazwyczaj bywa, omawiany problem jest bardziej skomplikowany i jego podnoszenie w debacie publicznej nie musi oznaczać ani prorosyjskości, ani szaleństwa. Kto bowiem z przekonaniem i generalnie jest skłonny odmówić ludom zamieszkującym określone terytorium prawa do samostanowienia i secesji, nawet jeśli spowodowałoby to ich zubożenie, zacofanie albo utratę niektórych perspektyw rozwoju? Dlaczego niby wartość, jaką jest możliwość decydowania mieszkańców o własnym losie, miałaby być mniej ważna od innych wartości, jakimi są na przykład centralizacja albo federalizacja?
Oczywiście w kontekście aktualnej sytuacji ukraińskiej takie rozważania niektórych irytują. W mojej ocenie na kwestie prawa ludów do samostanowienia i secesji należy jednak spojrzeć szerzej, na chłodno i bez uprzedzeń.
Coraz częściej bowiem wyniki różnych referendów, plebiscytów, a nawet generalnych wyborów są kwestionowane zaledwie jako przejaw woli głupiego i zmanipulowanego ludu. Co do zasady, postrzegam to jako niezrozumiale antydemokratyczny trend, często wypływający zresztą z różnych środowisk, które same deklarują się jako ultra-demokratyczne. O ile trudno mi uwierzyć w legalność i rzetelność referendów aktualnie przeprowadzonych pod nadzorem (czyt. pod lufą karabinów) władz rosyjskich na południowo-wschodniej Ukrainie, o tyle zasmucający jest już kierunek argumentacji, który bardziej generalnie odmawia lokalnym społecznościom prawa do decydowania o sobie. Przejawia się to w różnego rodzaju połajankach ze strony ponadnarodowych biurokratów względem tych nacji, które na przykład zdecydowały się zagłosować na bardziej „populistyczne” albo „prawicowe” partie polityczne. Może też chodzić o krytykę twardego Brexitu, który z punktu widzenia technokratycznego w istocie wielu ocenia jako działanie sub-optymalne. Niemniej czy w Brexicie chodziło wyłącznie o manipulację wyborcami i wpływy rosyjskiej agentury, czy był w tym wszystkim jednak element rzeczywistej woli ludu, choćby nie odpowiadała ona wyobrażeniom technokratów o idealnym ułożeniu stosunków międzynarodowych?
Dla Polaków i innych narodów europejskich jest to tyle interesujące zagadnienie, że otwarcie mówi się o trendach federalizacyjnych w ramach Unii Europejskiej. Jestem ciekawy, co się stanie, jeśli któryś z krajów członkowskich wyrazi, w rzetelnie przeprowadzonym głosowaniu, wolę wystąpienia z takiej federacji? Czy w takiej sytuacji ubezwłasnowolnimy wyborców i powiemy, że to wszystko tylko manipulacja, dezinformacja i wpływy Rosji? A jeśli tak, to dlaczego w porządkach prawnych europejskich państw obowiązują jeszcze takie populistyczne „relikty” jak kampanie polityczne i wyborcze, konsultacje z mieszkańcami albo lokalne i krajowe referenda? Po co nam to wszystko, skoro w nowej, cyfrowej erze, podobno tak łatwo o nadużycia?
Nie przeczę, że problematyka samostanowienia ludów i secesji jest kontrowersyjna, zwłaszcza w kontekście toczącej się na terenie Ukrainy agresywnej wojny, której inicjator oczywiście stosuje nachalną propagandę, manipulację i dezinformację. Z punktu widzenia teoretycznego i etycznego jest to jednak zagadnienie wcale nieoczywiste, o którym powinniśmy mieć prawo swobodnie dyskutować.
Michał Góra