Po operacji nogi leżę w gipsie, w związku z czym, w stopniu znacznie większym niż dotychczas, korzystam z radia. Postanowiłem słuchać I Programu Polskiego Radia, żeby – jak powiadają – trzymać rękę na pulsie i w ogóle – wiedzieć, co w trawie piszczy. Okazało się jednak, że mam do czynienia z sytuacją opisaną kiedyś przez Ryszarda Kapuścińskiego z Gwatemali. Tytułem eksperymentu odsłuchiwał on przez chyba dwa dni tamtejszą rozgłośnię radiową, która nadawała 24 godziny na dobę – podobnie jak I Program Polskiego Radia w Warszawie. Słuchając tej rozgłośni, Kapuściński doszedł do wniosku, że niepodobna się stąd dowiedzieć, co się właściwie w Gwatemali dzieje, nie mówiąc już o tym, co dzieje się na świecie. Napisał tedy, że ta rozgłośnia pracuje „w służbie ciszy”.
Dokładnie to samo robi I Program Polskiego Radia. Niepodobna się stąd dowiedzieć, co dzieje się w Polsce, nie mówiąc już o tym – co na świecie. Z serwisu informacyjnego można się bowiem dowiedzieć, gdzie tym razem spotkał się ze swoimi wyznawcami Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński i co im tam podał do wierzenia. W porywach można się też dowiedzieć, co takiego powiedział pan premier Morawiecki, ale ponieważ on nigdy nic interesującego nie mówi, to w zasadzie śmiało można to pominąć. Zdarzają się jednak wyjątki, bo podczas swojego pobytu w Helsinkach pan premier Morawiecki powiedział, że już „nie ma pewności”, skąd przyleciała rakieta, która w Przewodowie zabiła dwie osoby. Najwyraźniej musiał obsztorcować go wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, pan Melnyk z czarnym podniebieniem. Musiał przypomnieć mu, że o tym, co on myśli, to decydują na Ukrainie, a tam zdecydują nie wcześniej, jak ekipa, która z Ukrainy dotarła do Przewodowa, na podstawie wykopalisk ustali ponad wszelką wątpliwość, że rakieta została wystrzelona z Rosji, a konkretnie – z Kremla – jak od początku twierdził prezydent Zełeński, któremu dopiero po obsztorcówie ze strony prezydenta Bidena zmiękła rura i stracił dotychczasową pewność w tym względzie.
Wspominam o tym niejako na marginesie, bo niedawno wysłuchałem też z uwagą obszernego wywiadu, jaki z wicepremierem i ministrem aktywów państwowych Jackiem Sasinem przeprowadziła pani Małgorzata Raczyńska-Weinsberg, która w tubylczych mediach państwowych zrobiła oszałamiającą karierę – można powiedzieć – od pucybuta do milionera. Czy ze względu na liczne swoje zalety, czy ze względu, że Weinsberg – to nieważne, bo liczy się przecież to, co przy jej pomocy podał nam do wierzenia pan minister Sasin. A podał, że wszystko jest oczywiście w jak najlepszym porządku, zwłaszcza w kwestii umowy fuzji Orlenu z Lotosem. Wprawdzie Komisja Europejska surowo przykazała Polsce umieścić w umowie klauzulę, zgodnie z którą saudyjski współwłaściciel Lotosu będzie mógł sprzedać swoje akcje komuś dysponującego „doświadczeniem” w obrocie produktami naftowymi, ale to nic nie szkodzi, bo – jak wyjaśnił pan wicepremier – my mamy ustawę, dzięki której wszystko będziemy utrzymywali pod kontrolą.
Komisja Europejska nakazała Polsce jeszcze coś innego w innej sprawie, ale nie zwracałem już na to uwagi, bo pan wicepremier podkreślił z naciskiem, że Polska w Unii Europejskiej jest i będzie, żeby tam nie wiem co, a wszelkie spekulacje, jakoby ktokolwiek, a już specjalnie – Naczelnik Państwa – rozmyślał o „polexicie” – od Złego pochodzą. Słowem – wszystko po staremu – obydwa obozy, tj, obóz „dobrej zmiany”, podobnie jak obóz zdrady i zaprzaństwa, w sprawach istotnych dla Państwa idą ręka w rękę, a różnica – bo różnice przecież muszą być – sprowadza się do tego, że – jak to wyjaśnił Naczelnik Państwa na spotkaniu z wyznawcami w Nysie, gdzie padło pytanie o ratyfikację traktatu lizbońskiego – jeśli „my”, to znaczy – płomienni patrioci by tego nie zrobili, to zrobiłby to Donald Tusk i dopiero wtedy byłaby tragedia. Chodzi o to, że patrioci zdradzają naszą biedną ojczyznę po Bożemu, podczas gdy Tusk i jego ferajna – byle jak – a to przecież ogromna różnica.
Nawiasem mówiąc, po poszczególnych programach niczym refren powtarza się komunikat, że audycja został sponsorowana albo przez PKN Orlen albo jakąś inną spółkę Skarbu Państwa – bo za reklamy sukcesów rządu „dobrej zmiany” to już chyba sam rząd płaci. Na przykład za taką, kiedy synek pyta ojca, co to znaczy, że „inwestycje są bliżej ludzi”. Na to ojciec – że to oznacza boisko do koszykówki przy jego szkole i krótszą drogę do jego, tj. ojca – pracy. Bardzo to podobne do wierszyków z czasów stalinowskich, reklamujących Plan 6-letni: „Plan sześcioletni córeczko, to jest tak wiele; to na naszej szarej uliczce świeża zieleń. To nowa szkoła dla ciebie i innych dzieci, to boisko sportowe i piłka, co w niebo wzleci. To książka, to milion książek o najciekawszych sprawach, to kule na choinkę lśniące, to coraz piękniejsza Warszawa…” – i tak dalej. Okazuje się, że mimo transformacji ustrojowej aż tak znowu wiele się nie zmieniło, a w każdym razie – inspiracje nadal są jeśli nie te same, to w każdym razie takie same.
Krótko mówiąc, jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej. To znaczy byłoby, gdyby nie fake newsy z Unii Europejskiej. Jeden z nich głosi, że w roku 2024, a może – jak się postaramy – to już w roku przyszłym – koszty obsługi długu publicznego w Polsce przekroczą 105 miliardów złotych. Wprawdzie Naczelnik Państwa w swoich kazaniach do wyznawców o sprawach finansowych wyraża się nader powściągliwie, jako że dżentelmeni nie mówią o pieniądzach i na przykład o inflacji wspomniał tylko, że „przyszła do nas z zewnątrz”, a więc pewnie prosto od Putina i programy rozrzutnościowe rządu nie miały ani nie mają z nią nic wspólnego, bo przecież jeśli obywatele w ogóle w Polsce żyją, to żyją dzięki rządowi „dobrej zmiany”, który nic, tylko przychyla im nieba.
No dobrze, ale co w takim razie z tymi kosztami obsługi długu publicznego? Jeśli podzielić 105 miliardów przez liczbę obywateli rzeczywiście mieszkających w Polsce, to znaczy przez 35 milionów, to na jednego statystycznego obywatela przypadnie 3 tysiące złotych rocznie, co oznacza, że statystyczna, pięcioosobowa rodzina, tylko z tego tytułu będzie musiała już wkrótce zapłacić rocznie co najmniej 15 tysięcy złotych. Tymczasem inflacja już wkrótce może dopełznąć do 20 procent, bo jak jest wzrost – to zrównoważony – co oznacza, że wszystko rośnie równomiernie, a więc inflacja też. Nie ma rady; już wkrótce rząd „dobrej zmiany” będzie musiał wprowadzić jakąś „tarczę osłonową” przez kosztami obsługi długu publicznego, na której sfinansowanie wypuści obligacje, ale już nie po 9, tylko po 12 procent – bo dopóki obywatele wierzą, że rząd może im coś dać, dopóty nie ma siły, która by powstrzymała rząd przed pokusą łupienia naiwniaków.
Stanisław Michalkiewicz