Zacznę od tego, że WEI „zleciło firmie badawczej Maison and Partners zbadanie, jaki odzew znajdują w polskim społeczeństwie tezy forsowane przez kremlowską propagandę” oraz finalnie opublikowało na swojej stronie internetowej raport pn. „Polacy na celowniku propagandy Putina”. Jak wielokrotnie podkreślałem, nie przeczę istnieniu oraz niebezpieczeństwom związanym z wpływami rosyjskiej propagandy na umysły Polaków. Niemniej zarzut bycia „ruską onucą” uważam za nową obelgę, a więc coraz częściej niepogłębiony argument ad hominem oraz przejaw nadmiernego dążenia do uniformizacji myślenia w społeczeństwach demokratycznych.
W swoim raporcie WEI powtarza pewną znaną kliszę „(…) że wielu obserwatorów zauważyło wysoką korelację pomiędzy sprzeciwem wobec szczepień na COVID-19 a tendencją do obwiniania Zachodu za wybuch konfliktu w Ukrainie (…)”. WEI najwyraźniej zapomina, że sami znaleźli się wcześniej w obozie, na który spoglądano z nieufnością, gdy chodzi o poglądy na temat pandemii. Instytut opublikował choćby raport lek. Pawła Basiukiewicza na temat sposobów radzenia sobie z epidemią, gdzie zasugerowano na przykład – zgodnie zresztą z wytycznymi Zgromadzenia Ogólnego Rady Europy – dobrowolność i niedyskryminacyjny charakter szczepień ochronnych. Ze względu na pewne autorytarne zacietrzewienie współczesnych komentatorów politycznych i ekspertów, niektórzy są skłonni określać takie poglądy jako „antyszczepionkowe”, chociaż to oczywiście nadużycie. Podobne jak wyzywanie wszystkich wokół od „ruskich onuc” i sugerowanie, że ulegli propagandzie.
Na szczęście w swoim raporcie WEI słusznie zauważa, że „(…) tezy propagandy rosyjskiej nie muszą być z gruntu bądź całkowicie fałszywe. Często są do obrony lub noszą znamiona racjonalnego argumentu”. W takiej sytuacji nie powinno się z pewnością zakazywać głoszenia poglądów pozornie lub rzeczywiście z nimi zbieżnych. Oczywiście różnego rodzaju instytuty badawcze oraz eksperckie mają prawo publikować własne stanowisko i raporty dotyczące tej problematyki i polemizować z kontrowersyjnymi tezami. Jednakże powinno to odbywać się na zasadzie współmierności. Inny podmiot powinien mieć zarazem prawo do swobodnego prezentowania własnej i kontrowersyjnej oceny rzeczywistości, która – a to widać chyba coraz wyraźniej – staje się nad wyraz skomplikowana.
Należy także zwrócić uwagę na pewną tendencyjność i nieścisłość pytań zadanych przez firmę badawczą działającą na zlecenie WEI. Jednym z nich było na przykład to, czy „nie powinniśmy pomagać Ukrainie, dopóki nie pokaja się za Wołyń i nie potępi Bandery?”. Tak zadane pytanie nie umożliwia udzielenia bardziej zniuansowanej odpowiedzi, a mianowicie, że pomagać, to i owszem powinniśmy, ale jednocześnie w interesie Polski jest ustalenie długotrwałej strategii zwalczenia radykalnego nacjonalizmu ukraińskiego i prowadzenie odpowiedniej polityki tożsamościowej. Jeszcze przed wybuchem gorącej wojny na terytorium Ukrainy, w Polsce uchwalono przecież przepisy nowelizujące ustawę o IPN, która reguluje kwestię zbrodni ukraińskich nacjonalistów i członków ukraińskich formacji kolaborujących z Trzecią Rzeszą Niemiecką. Status tych zbrodni zrównano ze zbrodniami hitlerowskimi i komunistycznymi, a zaprzeczanie im jest nawet karalne. W przypadku Holokaustu, kary i infamia spotykał zresztą nie tylko tych, którzy – wbrew faktom – całkowicie zaprzeczali gehennie obywateli pochodzenia żydowskiego, ale też relatywizowali rozmiar lub znaczenie tragedii. Relatywizacja albo przemilczenie zbrodni ukraińskich w imię bieżącego interesu politycznego jest zjawiskiem potencjalnie niebezpiecznym, niezależnie od pozornej zgodności stanowiska przeciwnego z linią propagandową Kremla. Polska powinna wypracować z władzami ukraińskimi wspólne podejście do tego problemu, które przecież w dużej mierze udało się ustalić z Republiką Federalną Niemiec odnośnie do zbrodni hitlerowskich. Tych ostatnich we współczesnych Niemczech nikt przyzwoity nie pochwala ani nawet nie chce być z nimi luźno kojarzony. Co złego jest w podobnym postrzeganiu tego problemu w odniesieniu do zbrodni wołyńskich i pokrewnych?
Nie do końca zrozumiała jest także recepta proponowana przez WEI. Z jednej strony ma to być „bieżące monitorowanie nastrojów społecznych w kontekście rosyjskiej wojny informacyjnej i wiarygodne kontrowanie kremlowskiej propagandy”, a z drugiej strony „uniknięcie sytuacji, która miała miejsce w trakcie pandemii, tj. wywołania poczucia, że walka z fake newsami nt. wirusa ogranicza wolność słowa i sama w sobie jest elementem wrogiej społeczeństwu machiny propagandowej”. Brzmi kompromisowo na papierze, ale najnowsza historia uczy nas jednak, że odpowiedź gigantów medialnych i rządów często jest właśnie radykalnie koercyjna i paternalistyczna. Chodzi o różnego rodzaju „polityki”, które ograniczają możliwość publikowania kontrowersyjnych poglądów. Już w czasie pandemii okazało się, że nie wszystkie zakazane praktyki dotyczyły głoszenia fałszu – zresztą nie jest wcale oczywiste, że powinno być to prawnie zakazane – a po prostu niewygodnych lub mniejszościowych opinii.
Z tych względów raport WEI oceniam jako swego rodzaju próbę stawania w rozkroku między bezpieczeństwem publicznym a wolnością słowa. Osobiście skłaniam się bardziej ku temu drugiemu.
Michał Góra