Wprawdzie Ukraina została napadnięta przez Rosję i z tego powodu jej współczujemy, pomagamy, nie mówiąc już o przyjęciu około 3 mln uchodźców, którzy na koszt polskiego podatnika otrzymują wsparcie socjalne w rozmaitych formach – ale wydaje się, że oprócz myślenia sercem, trzeba zacząć myśleć również głową. Tak właśnie uważał prymas Wyszyński, wskazując, że głowa jest wyżej niż serce – chyba, że człowiek leży przed kimś plackiem. Wtedy głowa, serce i wszystkie inne części ciała znajdują się na jednakowym poziomie. A wygląda na to, żeśmy się tak właśnie położyli przed ukraińskimi uchodźcami, a zwłaszcza przed mieszkającą w Polsce ukraińską „aktywistką”, panią Natalią Panczenko. Pani Panczenko współpracowała, a może i nadal współpracuje z fundacją „Otwarty Dialog”, kierowaną przez pana Bartosza Kramka i jego małżonkę, panią Ludmiłę Kozłowską. Z zagadkowych powodów tej fundacji boi się cała Polska, dzięki czemu panu Kramkowi uchodzą płazem rozmaite wybryki, za które zwyczajni Polacy albo trafiliby za kratki, albo mieli poważne nieprzyjemności.
Otóż pani Panczenko uczestniczyła w blokowaniu przejścia granicznego w Koroszczynie, domagając się, by Polska przerwała stosunki handlowe z Rosją i Białorusią, a przede wszystkim – by nie przepuszczać przez przejścia graniczne rosyjskich i białoruskich ciężarówek. I taka blokada została wprowadzona, na co Białoruś zareagowała retorsją i nie przepuszcza ciężarówek z Polski. W rezultacie tych wszystkich przedsięwzięć polscy kierowcy i polskie firmy transportowe zostały z dnia na dzień postawione w obliczu bankructwa. Tymczasem w ramach „dziwnej wojny”, jaką Rosja prowadzi na Ukrainie z Sojuszem Północnoatlantyckim, nadal funkcjonuje tam gazociąg i ropociąg, przez które płynie rosyjski gaz i rosyjska ropa. Ani Ukraińcy nie wysadzają tego gazo i ropociągu w powietrze, ani Rosjanie go nie bombardują, podobnie jak linii kolejowych, dzięki czemu pociągi z uchodźcami ze wschodniej Ukrainy bez przeszkód docierają do Lwowa, a stamtąd – do Przemyśla.
Takie rzeczy zdarzały się również podczas II wojny światowej, ale raczej wyjątkowo. Albert Speer w swoich wspomnieniach opisuje sytuację, jaka wydarzyła się w pewnym niemieckim mieście pod koniec wojny. Część miasta na jednym brzegu rzeki zajmowali już Amerykanie, ale druga część pozostawała w rękach niemieckich. Po stronie niemieckiej znajdowała się elektrownia i wodociąg. Zaopatrywały one i w prąd, i w wodę również „amerykańską” część miasta, w zamian za co Amerykanie nie bombardowali części „niemieckiej”. Była to jednak sytuacja wyjątkowa tym bardziej, że Hitler nakazał stosować taktykę „spalonej ziemi”, to znaczy – niszczyć wszystkie urządzenia – jednak tych rozkazów nie słuchali nawet gauleiterzy.
Wydawać by się mogło, że w związku z tym cały ruch towarowy ze wschodu na zachód i odwrotnie zupełnie ustanie. Tymczasem zgodnie z zasadą, że co jeden człowiek chce ukryć, to drugi odkryje, rosyjskie i białoruskie towary nadal docierają na obszar Unii Europejskiej i odwrotnie. Pozory są zachowane, bo rosyjskie i białoruskie ciężarówki na obszar UE nie wjeżdżają, ale to nic nie szkodzi, ponieważ przed granicą z Polską towar jest przeładowywany do ciężarówek pochodzących z krajów nie objętych sankcjami, w tym również z Ukrainy, dla których unijne sankcje, do których Polska, jako największy lizus w klasie, w podskokach się przyłączyła, stworzyły prawdziwe Eldorado. Polscy przewoźnicy to wszystko widzą i biją na alarm, bo jeśli ten stan rzeczy pod pretekstem toczącej się na Ukrainie wojny się utrzyma – a wygląda na to, że wojna jeszcze potrwa, bo państwa NATO zaopatrują Ukrainę w pieniądze, broń i amunicję, dzięki czemu walki będą się toczyły aż do ostatecznego zwycięstwa, albo do ostatniego Ukraińca. Niestety jedyną odpowiedzią na alarmy i lamenty bankrutujących polskich przewoźników jest głuche milczenie naszych Umiłowanych Przywódców, którzy najwyraźniej leżą plackiem jeśli nie przed całym ukraińskim narodem, to przynajmniej przed panią Natalią Panczenko – bo najwyraźniej nie ma takiego poświęcenia, na jakie, kosztem własnych obywateli, gotowi są dla niej nasi Umiłowani Przywódcy.
„Korzystajcie z wojny, bo pokój będzie straszny” – nawołują zagorzali militaryści. Coś jest na rzeczy, bo dzięki wojnie, podobnie jak dzięki epidemii, można załatwić sprawy wcześniej albo niemożliwe do załatwienia, albo bardzo trudne. Gdyby nie było wojny, to – kto wie? – może polscy przewoźnicy i pracownicy firm transportowych urządziliby jakiś ostry protest, podobny do „Konwoju Wolności” w Kanadzie, ale ponieważ jest wojna, jak nie z koronawirusem, to z Rosją, to takie rzeczy nie są bezpieczne. Konwój Wolności został spacyfikowany, a gdyby tak nasi przewoźnicy urządzili podobny protest, to z pewnością zostaliby uznani za ruskich agentów, a w najlepszym razie osoby o specjalnych nosach odkryłyby, że śmierdzą im onuce. Nie są to tylko teoretyczne możliwości, bo zgodnie z ustawą „sankcyjną” ruscy agenci albo onucowi śmierdziele mogą zostać wpisani na listę proskrypcyjną, a ich mienie – „zamrożone”. I pomyśleć, że to wszystko zostało wprowadzone, chociaż Polska z Rosją nie prowadzi żadnej wojny, jeśli oczywiście nie liczyć przejęcia tak zwanego „Szpiegowa” w Warszawie, czyli bloku zajmowanego wcześniej przez Rosjan zatrudnionych w rozmaitych rosyjskich instytucjach. Cóż dopiero, gdyby pod pretekstem uzbrojonej po zęby „misji pokojowej” na Ukrainie, albo choćby „zamachu smoleńskiego”, Polska weszła do wojny z Rosją? Jak dotąd tylko Węgry nie ulegają amokowi, chociaż nietrudno zauważyć, że w tym szaleństwie jest metoda, bo jeśli Europa Zachodnia, pod pretekstem wojny na Ukrainie przyciśnięta przez Stany Zjednoczone do ściany, zrezygnuje z rosyjskiego gazu i ropy, to przecież gdzieś będzie musiała kupować i jedno, i drugie. A skoro tak, to dlaczego nie od Stanów Zjednoczonych, które w ten sposób mogą uzyskać pozycję monopolistyczną na europejskim rynku? W takiej sytuacji inwestowanie w ukraińską wojnę może okazać się opłacalne tym bardziej, że sukces będzie opromieniony nieskazitelnym światłem moralności.
Stanisław Michalkiewicz