Od niepamiętnych czasów handel, wszystko jedno czym, uchodził za zyskowny. I słusznie, bo transakcja handlowa tylko wtedy dochodzi do skutku, gdy obydwie strony mają subiektywne poczucie korzyści. Jeśli na przykład idę do sklepu z butami, żeby kupić buty za 300 zł, to dla mnie para butów przedstawia wartość wyższą niż 300 zł – bo w przeciwnym razie bym się nie zamienił. Dla właściciela sklepu – odwrotnie – 300 zł ma wartość wyższą niż para butów – bo w przeciwnym razie też by się nie zamienił. Jeśli tedy dochodzi do transakcji, to chociaż nie wiemy dokładnie, kto i ile na tym skorzystał, to ważne jest co innego – że mianowicie obydwie strony mają subiektywne poczucie korzyści.
I nie jest to chyba iluzja, bo – jak wiadomo – ludzie, miasta i państwa bogaciły się na handlu. Weźmy taką Fenicję, która dzięki handlowi urosła w potęgę. Nie wszystkim co prawda trafiało to do przekonania, zwłaszcza za komuny, kiedy to handel ideologicznie przegrywał z przemysłem, zwłaszcza ciężkim. Świadczy o tym choćby anegdotka, jak to pewien uczeń opowiadał, że na lekcji historii nauczycielka mówiła uczniom, że Fenicjanie robili szkło z piasku. – To nie jej wina – usprawiedliwiał ją przed słuchaczami. – Ona tak musi, bo inaczej wywaliliby ją z pracy.
O tym, jak handel potrafi dać potężny impuls rozwojowy gospodarce, świadczy przykład Japonii. W połowie wieku XIX była ona rodzajem światowego skansenu, aż w roku 1854 amerykański komandor Perry pod groźbą armat wymusił na Japonii nawiązanie kontaktów handlowych ze światem. Japończycy odczuli to jako upokorzenie, ale dzięki temu w ciągu zaledwie 50 lat potrafili z zacofanej Japonii uczynić rozwinięte państwo uprzemysłowione, które w roku 1905 rozgromiło jedno z europejskich mocarstw – Rosję.
Nawiasem mówiąc, Stanisław Lem w książce „Doskonała próżnia” zawierającej recenzje z nieistniejących książek, przedstawia sytuację, jak to ludzkość stanęła na krawędzi zagłady. Współpracująca z Pentagonem firma wyprodukowała specyfik przeznaczony do zahamowania eksplozji demograficznej w Trzecim Świecie. Działanie specyfiku polegało na tym, że znosił on wszelkie przyjemne doznania towarzyszące aktowi płciowemu. Sam akt był możliwy, ale wyłącznie jak rodzaj ciężkiej pracy. I stało się, że – czy to wskutek sabotażu, czy wskutek wypadku – fabryka wraz z magazynami zawierającymi ogromne ilości specyfiku wyleciała w powietrze, zakażając atmosferę i wody płynące. Nie trzeba było długo czekać, aż ludzkość stanęła na krawędzi zagłady i tylko – jak pisze Lem – „wyjątkowo karny naród japoński, zacisnąwszy zęby…” – i tak dalej. Ta katastrofa miała nie tylko następstwa w zakresie demografii, ale poczyniła jeszcze większe spustoszenia w kulturze, skąd zupełnie zniknął pierwiastek erotyczny i dopiero po pewnym czasie jego miejsce zajęła gastronomia. Wytworzyły się zupełnie nowe obyczaje i na przykład jedzenie gruszek na klęczkach uchodziło za wyjątkowo nieprzyzwoite. Pojawiła się jednak sekta zboczeńców-klęczycieli, którzy rozpoczęli nieustępliwą walkę o równouprawnienie – i tak dalej.
Jak wiadomo, jednym ze skutków wojny, jaką na Ukrainie USA i NATO prowadzi z Rosją do ostatniego Ukraińca, było zablokowanie eksportu ukraińskiego zboża i oleju słonecznikowego. Ukraina utraciła bowiem większość czarnomorskich portów, a Odessa nie tylko została zaminowana w obawie przed Rosjanami, ale też zablokowana od strony morza przez rosyjską flotę. I dopiero na skutek porozumienia między Rosją, Turcją i ONZ eksport ukraiński został odblokowany. Prowadzony on jest nie tylko z Odessy, ale również z rumuńskiego portu w Konstancy, a także w polskich portów bałtyckich, dokąd ukraińskie zboże – podobnie jak do Konstancy – dociera drogą lądową. Wydawałoby się, że – jak na sytuację wojenną – wszystko jest w jak najlepszym porządku – ale ostatnio odbyła się w Kijowie narada poświęcona zwiększeniu ukraińskiego eksportu, po której uczestniczący w niej pan premier Mateusz Morawiecki pochwalił się, że w imieniu Polski przekazał stronie ukraińskiej na ten cel 20 mln dolarów, czyli około 100 mln zł. Ani to dużo, ani mało, zwłaszcza gdy porównamy z tą kwotą wartość dotychczasowej pomocy Polski dla Ukrainy, która do tej pory musiała już dobrze przekroczyć równowartość 1 proc. PKB, co w przeliczeniu na liczby bezwzględne wynosi 26 lub nawet 27 mld zł – ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o to, z jakiego to mianowicie tytułu. Pan premier nie wspomniał ani słowem, że te 20 mln dolarów to pożyczka dla Ukrainy, a skoro tak, to może nie jest to żadna pożyczka tylko zwyczajnie – darowizna? Ale na tym nie koniec zagadki – bo jeśli nawet darowizna, to na jaki cel? Niby cel ten jest znany – zwiększenie eksportu ukraińskiego zboża i innych produktów żywnościowych, zwłaszcza do krajów Afryki Północnej. No dobrze – ale ten ukraiński eksport do wspomnianych krajów chyba nie jest darmowy, to znaczy – że te kraje za dostawy ukraińskiego zboża ukraińskim eksporterom płacą? A skoro Ukraina im je sprzedaje, a chciałaby sprzedawać jeszcze więcej, to chyba na tym zarabia, jak zresztą każdy na handlu? W takim razie na jaki cel Polska przekazała Ukrainie 20 mln dolarów? Pan premier Morawiecki mógł nam przecież to szczerze i otwarcie powiedzieć – a jednak nie powiedział, co oczywiście sprawia, że jesteśmy skazani na domysły.
Być może w tym wszystkim nie ma żadnych „wstydliwych zakątków”, chociaż oczywiście mogą być, podobnie jak w anegdotce o stojących naprzeciwko siebie dwóch klasztorach: męskim i żeńskim. Nie ma w tym nic złego – ale może być. Spróbujmy tedy sprawdzić, jak wyglądają na Ukrainie stosunki własnościowe w rolnictwie. Coś może być na rzeczy, bo źródła ukraińskie, co prawda jeszcze dwa lata temu, a więc przed rosyjską inwazją, donosiły o gigantycznej grabieży państwowych gruntów rolniczych, która nasiliła się zwłaszcza po Majdanie. Według tych źródeł, z ponad 40 mln hektarów, które wcześniej pozostawały w rękach państwa, obecnie pozostało ok. 759 tys. hektarów. Reszta została sprywatyzowana w ten sposób, że oligarchowie za bezcen skupowali albo przejmowali za długi 2-hektarowe działki, które obywatele otrzymywali w ramach tzw. darmowej prywatyzacji. W ten sposób powstały latyfundia, których obszary liczone są w setki tysięcy hektarów. Największym posiadaczem ziemskim na Ukrainie jest należąca do obywatela Ukrainy firma Kernel, zarejestrowana w Luksemburgu (ponad pół miliona hektarów), następnie UkrLandFarming (570 tys. ha), amerykańska NCH Capital (430 tys. ha), Astarta (250 tys. ha) oraz kilka firm z Arabii Saudyjskiej mających od 195 do 120 tys. hektarów. To są najwięksi gracze, poza którymi są też mniejsi – oczywiście jak na tamtejsze stosunki. Nietrudno się domyślić, że to ci latyfundyści są największymi eksporterami ukraińskich produktów rolniczych i że tak naprawdę to tym ofiarom wojny Polska dała 20 mln dolarów – oczywiście za pośrednictwem tamtejszego rządu.
Stanisław Michalkiewicz