Angielski humor to podobno bardzo zabawne zjawisko, ale ja nie umiem się na nim w pełni poznać, gdyż nie mam fiksacji na punkcie klas społecznych. Nie musiałem też nigdy emigrować, nie poznałem więc zbyt dobrze autorów tych prześmieszności w ich naturalnym środowisku. Na szczęście Anglicy eksportują swój humor, w czym wymiernie pomaga im język, którego nauczyli pół świata. Mogłem więc już dekady temu obejrzeć serial „Czarna Żmija” i zrozumieć z niego tyle, ile może zrozumieć Polak w standardowym trybie poznawczym, a więc według schematu „słoń a sprawa polska”.
„Czarna Żmija” opowiada o losach tytułowego rodu, którego przedstawicieli za każdym razem gra Rowan Atkinson. Tłem dziejów tej niezbyt rozgarniętej lecz przekonanej o swojej wyjątkowości dynastii jest historia Anglii, a później też Wielkiej Brytanii, czy wręcz całego brytyjskiego imperium. Spotykamy więc Lorda Czarną Żmiję w średniowieczu, na dworze królowej Elżbiety I, w czasach rywalizacji z napoleońską Francją oraz w dobie pierwszej wojny światowej.
Historia Czarnej Żmii to pokazanie wad Anglików takimi, jakimi oni sami je widzą, a to już bardzo dużo, bo komedia jest lustrem, w którym możemy się przejrzeć. I spróbować się poprawić albo choćby zrozumieć, czemu inni nie mogą z nami wytrzymać. Odbrązowienie historii, choćby na chwilę, to też zaproszenie do nabrania do niej dystansu, zobaczenia, że ten, kto teraz stoi na pomniku kiedyś nie tylko oddychał, ale nawet się czasami uśmiechał. Serial jest też, to już zapewne niezamierzony lecz godny uwagi efekt, promocją angielskiej historii. Każdy Lord Czarna Żmija spotyka bowiem ważne historyczne postaci, co dla mnie, kiedy pierwszy raz oglądałem to jako uczeń szkoły podstawowej, było przyczynkiem do sprawdzenia kilku padających tam nazwisk – wtedy jeszcze nie w internecie, ale w szkolnej bibliotece.
„Czarna Żmija” to dzieło kultury popularnej, którego nikt nie naśladuje w Polsce. Nasza historia może być tylko smutna lub podniosła. Tak jakby wszyscy nasi przodkowie zawsze myśleli tylko o powodzeniu nawy państwowej lub sposobach jej odzyskania, o czym akurat wielu z nich musiało myśleć częściej niż ich zagraniczni rówieśnicy z bardziej szczęśliwych krajów.
Polski Czarny Żmija, a niechby nawet nazywał się Kowalski, mógłby być przecież rycerzem u boku Jagiełły i świetnie wyzyskiwać humorystyczne napięcie z relacji Polaków i Litwinów. Długie rządy Elżbiety I to u nas okres fenomenalnych zmian, szybkiego rozwoju kraju bez stosów, pierwszych wolnych elekcji i to wszystko może być świetnie opowiedzianą, zabawną, ale stawiającą nas w dobrym świetle historią, o ile tylko chcielibyśmy ją opowiedzieć. W kolejnym sezonie można prześmiać jednocześnie siebie, Rosjan, Napoleona i Pana Tadeusza. Na koniec oglądać legionowe życie pokazane na wesoło. Mogłoby się tak stać, ale tak nie będzie. A my na tym tracimy.
Dokładnie to samo, co zyskują Anglicy. Opowiadając naszą historię tylko na smutno lub na poważnie, tracimy możliwość uczenia się z niej poprzez zabawę, a więc uczenia się bardzo skutecznie. Nienauczeni powtarzamy wciąż te same błędy, bo nieodrobione lekcje wracają do nas ubrane w nowe dekoracje. Brakuje nam, jako wspólnocie, zdolności do żartowania z siebie w sposób twórczy i przez to ciekawy nie tylko dla nas. Zamiast tego wyzyskujemy utarte schematy i tak jak w piłce nożnej, celebrujemy sukcesy z lat 70. i 80. Uważamy się za bardzo zabawny naród, ale już samo wciąż pokutujące i niezbyt trafne określenie „najweselszego baraku bloku wschodniego” pokazuje niezdolność do rozwoju naszych żartów, bo bloku wschodniego (na szczęście) nie ma już od 30 lat. Przez ten czas wydarzyło się sporo, a my nie umiemy tego prześmiać. Nie umiemy też tego zrobić z naszą odleglejszą historią i wcale nie zrobią tego inni, skoro nawet jej nie znają, bo nie popularyzujemy jej z humorem ucinając tym samym skuteczny kanał promocji. Nie eksportujemy naszego wizerunku jako fajnych ludzi. Jesteśmy szarzy jak nasze blokowiska z poustawianymi między budynkami pomnikami wielkich Polaków, których znamy tylko z jednej pozy, tej przyjętej na cokole.
Bawimy się więc historią na smutno, na jakiejś dziwnej międzypokoleniowej stypie i moje publicystyczne nawoływania do zmiany płyty niczego oczywiście nie zmienią, ale nie są też zaproszeniem do prymitywizacji naszych burzliwych dziejów. Śmiech to nie rechot. Chciałbym jedynie oglądać różnorodność, która obejmowałaby także nasz własny dystans do tych wszystkich, którzy przywiedli nas do naprawdę niezłych czasów. Nasze dzisiejsze spory są niczym w porównaniu z wyzwaniami, z jakimi musieli się zmierzyć Polacy choćby i te kilka pokoleń temu i nie wierzę, że dla rozładowania atmosfery ktoś od czasu do czasu nie rzucił żartem. My też powinniśmy. Polacy, którzy byli tu przed nami, też byli ludźmi i jako takich powinniśmy ich pokazywać – śmieszność jest jedną z cech przyrodzonych ludziom i nie wolno o tym zapomnieć. To pozwoliłoby nam świętować także na wesoło, a nie jedynie na smutno lub na głupkowato, bo akurat np. akcja „Orzeł może” była śmieszna, ale chyba nie w ten sposób, jakiego chcieli jej organizatorzy.
Kilka dni temu wypadła 450. rocznica podpisania aktu Konfederacji Warszawskiej i nie mogę napisać, że ją obchodziliśmy, bo oczywiście tak nie było. Kilka instytucji starających się jakoś zaznaczyć ważną datę nie było w stanie zmienić ogólnego obrazu mizerii i zapomnienia, choć oczywiście wypada okazać wdzięczność tym, którzy próbowali to zmienić – tak jak choćby pracownikom Zamku Królewskiego w Warszawie i szczerze im dziękuję. Niestety, nieliczne punktowe wyłomy nie mogły zagwarantować tego, że opowiemy sobie i innym ważną historię, bo Konfederacja Warszawska to akurat coś bardzo doniosłego, inspirującego. Z mądrości naszych przodków jasno artykułujących, że w pewne sprawy swoich bliźnich nie będą się mieszać, mogą dziś być dumni nie tylko polscy liberałowie i libertarianie. Powinni być dumni wszyscy, bo wolność ma służyć wszystkim i my też możemy stać się kolejną odsłoną dbania o nią, jeśli zaznajomimy się z dziedzictwem. Konfederacja Warszawska powinna być naszym produktem eksportowym i musimy ją umieć opakować w zwiewne kolorowe szaty, bo wyimków z naszej historii załadowanych w trumny mamy już aż nadto. Musimy o nich pamiętać i robimy to, ale krzywdą byłoby, gdybyśmy zapomnieli, o co walczyli Polacy, którzy zapłacili najwyższą cenę. A walczyli też i za najlepsze dni Rzeczypospolitej – 28 stycznia 1573 roku był właśnie jednym z nich.
Rocznica przeleciała i niczego się z niej, jako wspólnota, nie dowiedzieliśmy. Gdyby ktoś kiedyś porobił sobie żarty z polskich elit tamtych czasów, pokazał ich jako ludzi, dzisiaj mielibyśmy więcej Polaków, którzy dzięki śmiesznemu serialowi dowiedzieliby się czegoś o swojej historii. Mielibyśmy dzięki temu łatwiej, kiedy chcielibyśmy zrozumieć problem pluralizmu także dzisiaj, w zmienionych warunkach. Lekcja byłaby odrobiona, na śmiesznie, ale liczy się to, co zostaje w głowach. Nasi przodkowie, gdybyśmy pomyśleli o tym, w jaki sposób moglibyśmy z nich pożartować, mogliby nas wiele nauczyć. Ale nie zrobią tego, bo pamięć o nich zamknęliśmy – oni teraz stoją albo na akademii ku czci, albo na pogrzebie. Biedni słuchają wciąż nudy lub kazań. A my przez to nie jesteśmy dobrze przygotowani na jutro, które już zaraz upomni się swoje.
Marcin Chmielowski
* autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości