Kreślę tych kilka słów w tzw. dzień kobiet. Jak już kilka lat temu pisałem, paniom to ja przy każdym spotkaniu dobrze życzę. Nie potrzeba mi do tego specjalnego święta i jako że w dniu 8 marca nic nie stoi na przeszkodzie, abym powiedział kilka miłych słów, ubarwił rozmowę z paniami szczerym [sic!] komplementem, obdarował drobnym upominkiem, nie widzę sensu w tej wielkiej, kobiecej ekscytacji świętowania raz do roku „oczywistości” jaką jest „kobiecość”.
Z moich obserwacji wynika, że większości pań bardzo odpowiada traktowanie tego dnia w sposób szczególny przez panów. Wynika to zapewne z tego, że jeszcze u zdecydowanej większości pań nie rozwinął się ów genom „antykobiecy”, właściwy dla lewackich środowisk feministycznych. Po prostu kobiety mają skłonność do tego, by być u panów w centrum uwagi. Zresztą, jeśli chodzi o same feministki, pomijając w ich światopoglądzie oczywistą nielogiczność w kontestowaniu zasad wynikających z prawa natury, można stwierdzić, iż ten proces nie zaszedł jeszcze tak daleko jak u wyznawców ideologii kilkudziesięciu płci.
Jednakże ja osobiście, może z uwagi na mój głęboki uraz do wszystkiego co „czerwone” (za wyjątkiem wina oczywiście), na miejscu większości pań byłbym przeciwnikiem takiej jednodniowej kokieterii. Wprawdzie dzień kobiet to pewna tradycja, jednakże głęboko komunistyczna, a mało kto wie, że usankcjonowana prawnie w wielu krajach komunistycznych, w tym choćby w Rosji Radzieckiej, przez samego Włodzimierza Iljicza Uljanowa, na skutek namolnego przekonywania Aleksandry Kołłontaj, którą współczesne „wyzwolone kobiety” z pewnością mogłyby sobie podawać za niedościgniony wzór, gdyby zadały sobie trud głębszego sięgnięcia do annałów historii. Z kolei Józef Wissarionowicz Dżugaszwili – ten jakże mściwy i morderczy, ale równocześnie niezwykle praktyczny Gruzin zwany Stalinem, gdy przejął władzę uznał feministyczne poglądy, wszak jakby się zdawało reprezentatywne dla ówczesnego święta kobiet, za tak istotne dla życia komunistycznej Rosji, że usunął je nie tyle na margines, ale do rynsztoka życia politycznego. Z kolei panią Kołłontaj, którą znany historyk Norman Davies nazwał „apostołką miłości”, przeniósł na niewiele znaczące stanowisko ambasadora ZSRR w Szwecji, gdzie tylko niezwykłym zbiegiem okoliczności jeszcze raz objawiła się w spiskowej historii II wojny światowej, w niewielkim epizodzie szpiegowskim próby ratowania III Rzeszy przez Himmlera.
Dlaczego o tym piszę? Bo kobiecość, fetowana tego dnia, podobnie zresztą jak męskość, ma wymiar powszechności. Skoro tak, to nielogicznym wydaje się nadawanie jej wymiaru pewnej specjalności. A jednak tak się dzieje. Jak pisałem również kilka lat temu: dlaczego nie świętujemy kobiecości oddając jej jeden dzień w tygodniu na wzór niedzieli?
Społecznie to pewien paradoks, podobnie jak w przypadku walentynek. Nie chodzi mi o pewne konsekwencje ekonomiczne, jak choćby to, że tego dnia drastycznie wzrasta popyt na kwiaty i słodycze – dwie rzeczy niezbędne przy kokietowaniu. Nagle tego dnia wszyscy myślą, jak dogodzić kobiecości. Wszystkie media się rozpisują tworząc treści typowo kobiece i stręcząc ten temat w całości na swoich rozkładówkach. Z kolei każdy polityk, od szczebla centralnego zaczynając, a na wójcie nic nieznaczącej gminy na Podkarpaciu kończąc, wdzięczy się życzeniami wszelkiej pomyślności. Wreszcie nasz zawsze opatrznościowy rząd przynajmniej postuluje – jeśli nie wprowadza – jakieś rozwiązania prawne mające wymiar przychylania nieba tej części społeczeństwa, która flaguje się właśnie kobiecością.
Ale nie w tym roku. Czy to dlatego, że mamy tzw. rok wyborczy, czyli ten jeden w odcinku czteroletnim, gdzie pokaźna grupa osób staje przed dylematem zmiany lub utrzymania dotychczasowego zatrudnienia? O ile od czasów epidemii rzeczywiście zmniejszyła się liczba osób sprzedających tulipany na chodnikach, to w tym roku jakoś i życzeń od polityków mniej. Także w mediach nie króluje temat dnia kobiet. Dla przykładu w Onecie przez cały dzień wyświetlała się jedynie skromna ramka w połowie strony, a w niej trzy artykuły związane z kobiecością, w tym jeden zatytułowany „10 wybitnych kobiet. To one wpisały się w historię Krakowa”. Słabo.
Kobiecość przykryło z jednej strony posiedzenie Sejmu, a w nim awantura związana choćby z tragiczną śmiercią młodego człowieka, z drugiej strony kolejna odsłona uderzania w autorytety Kościoła katolickiego, czyli afera z cyklu „wiedział czy nie wiedział, a nikomu nie powiedział”. Tym razem dostaje się Karolowi Wojtyle, co biorąc pod uwagę większy kaliber jest naturalną kontynuacją afery, jaka tydzień wcześniej dotknęła zasłużonego dla Polski i Krakowa księcia kardynała Sapiehy.
Nie wiem kto akurat wpadł na ten pomysł, by takie tematy stawiać wyżej nad fetowanie „kobiecości”, ale jestem przekonany, że właśnie panie tym osobom powinny podziękować. Zresztą, by mojej uszczypliwości stało się zadość, w mediach pojawił się wątek łączący niejako dwie tematyki – Kościelnego „wyuzdania” i kobiecości. W tym samym Onecie, zapewne z uwagi na dzień kobiet, pojawił się materiał zatytułowany „Arcybiskupa Jędraszewskiego problem z kobietami. »W jego słowach czuły pogardę«”.
A jak wspomniany rząd, a w zasadzie jego agenda, jaką jest Administracja Skarbowa, uczcił w tym roku święto kobiet? A to już informacja z Forum Polskiej Gospodarki, która bardzo mnie zaciekawiła. Wprawdzie temat dotyczy także mężczyzn, jednak w zdecydowanej mniejszości, bowiem zjawisko to, rozprzestrzeniające się z szybkością światła w internecie, stanowi większościową domenę jednak płci pięknej i to raczej młodszego pokolenia – tego, które od młodości dorastało z siecią i social mediami. Chodzi oczywiście o to, by istnieć i być sławnym w wirtualnej rzeczywistości, a wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniom stawać się sławnym dzięki walorom, które posiada się niejako z przyrodzenia. Kolokwialnie mówiąc sprawa dotyczy zjawiska nazwanego internetowym ekshibicjonizmem, a polegającego na tym, że osoby, które mają na to ochotę udostępniają za pośrednictwem specjalnych serwisów, odpłatnie, osobom, które też są tym zainteresowane, materiały o charakterze intymnym. Nie wdając się w ocenę moralną tego zjawiska, zdecydowanie w guście pani Aleksandry Kołłontaj, tej od dnia kobiet w Rosji Radzieckiej, można powiedzieć, że ma ono wymiar ekonomiczny i na dodatek intratny.
To samo poczuła Administracja Skarbowa i w interpretacji wydanej na wniosek jednej z osób uprawiających taki proceder stwierdziła, że dochodem, jaki powstał z tego tytułu, należy podzielić się z naszym państwem. Po raz kolejny można zatem powiedzieć, że nie kto inny jak rząd lubi wpychać palce w intymną sferę kobiecości.
Jacek Janas