Poprzedni felieton pisałem w całkowicie innych warunkach. W pewnym sensie – w innym świecie i chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. We czwartek obudziliśmy się w nowej rzeczywistości, w której ponownie ważnych stało się wiele pryncypiów z czasów zimnej wojny.
Nie będę się jednak dzisiaj zajmował wielką polityką. Zwłaszcza że jej kształt zależy w dużej mierze od tego, czy Rosjanie osiągną na Ukrainie swoje cele czy nie, a tego nie wiemy. W momencie, gdy w sobotę rano piszę ten tekst, trwa bitwa o Kijów.
Można się jednak przyjrzeć dwóm aspektom skutków tego konfliktu, którym nie poświęca się wystarczająco dużo miejsca.
W tej fazie konfliktu, gdy wszystko jest świeże, a emocje ogromne, Polacy są Ukraińcom bardzo przychylni – i to przekłada się na biznes. Dwa dni po rozpoczęciu wojny mamy sygnały o kilku spektakularnych akcjach. Panek swoimi samochodami ruszył na wschód, żeby pomóc w przewożeniu uchodźców w głąb kraju (bo tym razem są to autentyczni uchodźcy, a nie Łukaszenkowi turyści ekonomiczni, ściągani z krajów według prawa międzynarodowego uznawanych za bezpieczne). Biedronka wypłaciła ukraińskim pracownikom specjalne dodatki po 1000 zł. Sieci komórkowe wprowadzają ulgi lub w ogóle znoszą koszty połączeń na Ukrainę. Na grupach facebookowych, których zadaniem jest koordynowanie pomocy, wielu przedsiębiorców taką deklaruje. Hotelarze czy właściciele pensjonatów udostępniają bezpłatnie miejsca u siebie.
To jest piękna postawa. Oczywiście motywacje mogą być różne – pamiętajmy, że tzw. społeczna odpowiedzialność biznesu jest w gruncie rzeczy sposobem na zareklamowanie się. Inne są też koszty takich gestów w przypadku wielkiej firmy, a inne w przypadku małego biznesu. Ten drugi poświęca znacznie więcej. Niezależnie jednak od motywacji, trzeba takie zachowania pochwalać. To nie jest to samo, co na przykład włączenie się jednej z działających w Polsce firm przewozu ludzi w „miesiąc równości” – przede wszystkim dlatego, że nie mamy tu do czynienia z promowaniem jakiejś ideologii, ale z realną pomocą mierzoną w liczbie rozwiązanych ludzkich problemów.
Jednak realistycznie rzecz biorąc, zawsze trzeba sobie zadawać pytanie: co dalej? Nie mam wątpliwości, że Ukraińcy uchodzący przed wojną nie przyjeżdżają do Polski w jakikolwiek sposób na naszym kraju pasożytować. Ukraińcy dowiedli w ciągu ostatniej dekady, że są pracowici i po to przybywają do Polski. Wielu z nich zostało, mieszka u nas od lat i znakomicie się zintegrowało. Trzeba zawsze pamiętać, że choć mieliśmy – niestety – Rzeczpospolitą Obojga Narodów, nie zaś Trojga Narodów (aczkolwiek była na to w XVII w. szansa, zmarnowana), faktycznie tworzyliśmy – Polacy, Litwini i Rusini – jedno wspólne państwo.
Tylko że tutaj nie mamy do czynienia z chętnymi do pracy mężczyznami, ale kobietami, dziećmi, starszymi ludźmi. Wielu z nich nie będzie chciało spędzić w naszym kraju ani chwili więcej, niż potrzeba, żeby czuć się bezpiecznie. Lecz to znów zależy od sytuacji w ich państwie. Być może będą mogli wracać do swoich domów już za miesiąc – oby! – a może nie będzie takiej możliwości przez wiele miesięcy, może nawet lat. Czy to będzie dla Polski problem?
Jakiś na pewno i lepiej nie udawać, że będzie inaczej. Dziś przewidywałbym jednak, że relatywnie niewielki w stosunku do liczby ludzi, jaka może się u nas pojawić. Z czasem jakaś część z nich zacznie jednak szukać zajęcia i zapewne je znajdą, o ile nie zacznie u nas rosnąć bezrobocie. W dłuższej perspektywie może się nawet okazać, że to Ukraińcy ratują nasz bilans emerytalny i demograficzny.
Druga kwestia to gospodarcze skutki wojny. Na razie widzimy je w postaci nieuchronnie rosnących cen paliwa. Skutki drugiej tarczy inflacyjnej zostały już w ten sposób wyzerowane – cena brutto jest w tej chwili na podobnym poziomie jak po wprowadzeniu pierwszej, mniej istotnej tarczy. Pamiętajmy jednak, że gdyby nie obniżenie podatków – chwalebny ruch – w cenie paliwa, dziś litr benzyny kosztowałby już grubo powyżej 6 zł.
Widzieliśmy też absurdalną panikę na stacjach, w wyniku czego Orlen był zmuszony wprowadzić ograniczenia w sprzedaży. Ale to powinno się unormować w ciągu kilku dni. Lecz musimy mieć świadomość, że gospodarcze skutki konfliktu nas dotkną – to jest również jeden ze sposobów prowadzenia przez Rosjan wojny. Owszem, to jej skutek uboczny, ale z całą pewnością chętnie wkalkulowany przez Kreml po stronie korzyści. Najpierw zatem z powodu wzrostu cen paliwa i gazu (analitycy PKO BP zauważają, że w 2023 r. powinniśmy być znacznie mniej zależni do rosyjskiego gazu niż dzisiaj) wzrośnie presja inflacyjna – nasze pieniądze będą mniej warte. Można się zastanawiać, czy średnioroczna inflacja nie okaże się jednak znacznie wyższa niż 10 proc. Już widzimy również, że złoty jako waluta kraju przyfrontowego bardzo traci. Co także sprzyja inflacji. Analitycy uważają jednak, że to krótkotrwałe wahania i sytuacja powinna się unormować.
Gdy idzie o wymianę handlową z Rosją i Ukrainą, jesteśmy narażeni w stosunkowo niewielkim stopniu, ale uderzą w nas ogólne skutki sankcji. Tak jak zresztą właściwie w każde państwo Zachodu. Trzeba jednak spojrzeć na to ze spokojem: to wszystko będzie kosztem, który jednak trzeba ponieść w imię przyszłej stabilności. Będzie trudno, ale te trudności musimy potraktować jako inwestycję w naszą przyszłość i przyszłość Zachodu – jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało.
Łukasz Warzecha