Nie tak dawno temu podczas jednej z rozmów zawodowych usłyszałem od pewnego przedsiębiorcy, że nie ma konta na LinkedIn, bo nigdy nie musiał szukać pracy. W pewien sposób urzekła mnie ta rozbrajająca poczciwość. Była taka niestereotypowa jak na człowieka biznesu. I była to deklaracja zdecydowanie mniejszościowa, bo wszyscy przedsiębiorcy, jakich znam, świetnie odnajdują się w wykorzystywaniu różnych narzędzi do różnych celów. Nie tylko tych oczywistych.
Tak, LinkedIn to platforma społecznościowa, dzięki której wielu ludzi znalazło pracę. Może nawet u swojego zarania służyła właśnie temu celowi. Teraz jednak ma ich znacznie więcej. LinkedIn to kanał promocji, sprzedaży, narzędzie do networkingu i jeszcze miejsce, gdzie można się czegoś dowiedzieć. Czasami też miejsce, gdzie można pośmiać się z tych, którzy za bardzo nim żyją. I redukowanie tej platformy do jednego aspektu, akurat tego, który nie był potrzebny mojemu rozmówcy, wydało mi się bardzo dziwne, kontrintuicyjne. Bo przy użyciu LinkedIna też można kombinować. Na upartego może to być nawet portal randkowy, choć oczywiście zwolennicy biurowej szarości powiedzą, że to mało profesjonalne. Na pewno, ale po prostu możliwe.
Kombinowanie to pewna umiejętność pokrewna zamianie szans na zyski, ale przy użyciu tego, co akurat jest pod ręką. To polski odpowiednik słowa „bricolage” oznaczającego majsterkowanie, jakieś domorosłe przeróbki i swoisty „zero waste”. Swoisty dlatego, że częściej z musu niż z potrzeby dbania o przyrodę. Kombinowanie to zdolność do załatania dziury w dachu przy pomocy parasola, naprawienia psiej budy – to klasyczny przykład – za pomocą resztek drzwi, zasilenie własnoręcznie zrobionej kosiarki do trawy silnikiem ze starego odkurzacza. Ale nie tylko. Kombinowanie, choć może się źle kojarzyć, to też umiejętność zarządzania sieciami kontaktów biznesowych przy pomocy zupełnie niestworzonych do tego narzędzi, sprzedaż oparta o excela tam, gdzie firma dopiero zaczyna i nie stać ją na profesjonalny CRM, sztuczki kucharzy i kelnerów, wiedza hydraulików o tym, jakie części instalacji da się zastąpić innymi, menadżerskie heurystyki. Inaczej mówiąc, tarcza dla tych, którzy z różnych względów nie mogą wspiąć się za mur zbudowany z bardzo drogiego wyposażenia. A chcą świadczyć swoje usługi. Bo bardziej musi się nakombinować pracownik z małego zakładu pracy, który dziennie wykonuje kilka ról, niż pracownik sterylnego korpo, który dzięki świetnemu wyposażeniu w kapitał i kapitałochłonny sprzęt może skupić się na dokręcaniu jednej, wirtualnej przeważnie, śrubki.
A akurat kombinować powinni umieć wszyscy, bo to odświeżająca, bardzo twórcza aktywność. Przydatna zresztą nie tylko w życiu zawodowym. Chcę, żeby ludzie kombinowali, choć z umiarem, o czym dalej, bo kombinowanie też ma swoje limity i nie jest odpowiedzią na każdy problem. Ale dzięki niemu można nauczyć się tego, że rzeczywistość do pewnego stopnia jest elastyczna. I że można ją kształtować wysiłkiem własnej przemyślności, nawet mając niewiele w kieszeni, niekoniecznie zaś trzeba się jej bezwolnie poddawać.
Są jednak też i takie grupy, których nie chciałbym widzieć przy kombinowaniu. To oczywiście politycy, dla nich powinien być zakaz. Można być bowiem bardzo przedsiębiorczym kombinatorem w polityce, tyle że tam gra toczy się według innych reguł niż na rynku. Rynek to gra o sumie dodatniej. Dzięki dobrym decyzjom powiększa się tort. Wymiany to obopólne korzyści. Polityka to gra o sumie zerowej. Aby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać. Ktoś musi mieć minus na koncie po to, aby ktoś inny miał plus. Na przykład pięćset plus albo czternastą emeryturę. I tak, to prawda, więcej kapitału w rękach tych, którzy mieli go wcześniej mało, może przynosić pewne krótkotrwałe zyski. Rachunek zawsze jednak przyjdzie. Właśnie zaczynamy go płacić. Płacimy za to, że politycy w Polsce za bardzo lubią kombinować. Wykorzystywać szanse do zamiany na zyski przy pomocy tych narzędzi, jakie są pod ręką. Są przedsiębiorczy, ale nie w otoczeniu, dzięki któremu ich przedsiębiorczość opłaca się nam wszystkim.
Jak się przed tym bronić? Jednej metody na pewno nie ma. Tak jak nie ma jednej metody na to, aby naprawić budę dla psa. Szkoda tylko, że kombinowanie, przy wszystkich swoich zaletach, ma też wady, jest czasochłonne, wymusza niedoróbki, niedoskonałości, prowizorki. Rząd jednak zmusza do takiego podejścia. I może właśnie dlatego Polska nie potrafi wytworzyć żadnej wielkiej, globalnej marki. Bo tam, w biznesie o ogromnej skali oprócz kombinowania, potrzebne są też inne zdolności. Zarządzanie międzynarodową korporacją to nie to samo co mała pizzeria, dwóch pracowników w środku i trzeci na skuterze. Kiedy jednak polskie firmy mają się rozwinąć, jeśli większość czasu ich właściciele muszą łatać nieprzejrzystą rzeczywistość polskiego prawa i polskiej gospodarki wyżyłowaną do granic możliwości inicjatywą w kombinowaniu?
Marcin Chmielowski
*autor jest wiceprezesem Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości